A przecież teraz kiedy nad tomem bajek siedzę przy Anouk w naszym cichym domu, czuję się nieswojo. Mówię sobie: to jest normalna reakcja, nieunikniona po długo oczekiwanym, podniecającym wydarzeniu. Zmęczenie, być może wspomnienie włamania Reynauda, w ostatniej chwili, skutki słońca, tego tłoku… A także żałoba po Ar-mande wynurzająca się, odkąd gwar zabawy ucichł, smutek zabarwiony sprzecznie samotnością, utratą, niedowierzaniem i jakimś spokojnym poczuciem słuszności… Moja kochana Armande. Tobie tak bardzo dzisiejszy dzień by się podobał. Ty miałaś swoje własne fajerwerki, prawda? Guillaume przyszedł wieczorem, kiedy już dawno sprzątnęłyśmy wszystkie ślady festiwalu. Anouk z oczami jeszcze pełnymi festiwalowych świateł kładła się spać.
– Mogę wejść? – Psiak już się nauczył reagować na polecenia i czekał z powagą przy drzwiach. Guillaume miał w ręce kopertę. – Armande prosiła, żebym to pani dał. Wie pani. Po wszystkim.
Wzięłam ten list. W kopercie zagrzechotało coś niedużego i twardego.
– Dziękuję.
– Nie zostanę długo. – Guillaume popatrzył na mnie i wyciągnął rękę, ceremonialnie, a przecież dziwnie wzruszająco. Uścisk jego dłoni był mocny i chłodny. Oczy mnie piekły, kropla spadła na jego rękaw, jego łzy czy moje, nie wiem.
– Dobranoc, Yianne.
– Dobranoc, Guillaume.
Wyjęłam z koperty arkusz papieru. Coś wypadło na stół – chyba monety. Armande napisała dużymi literami z wyraźnym wysiłkiem.
Droga Yianne
Dziękuję za wszystko. Wiem, jak się czujesz. Porozmawiaj z Guillaume'em, jeżeli chcesz – on rozumie lepiej niż wszyscy inni. Żałuję, że nie mogłam być na twoim festiwalu, ale widziałam go w wyobraźni tak często, że właściwie to nie ma znaczenia. Ucałuj Anouk ode mnie i daj jej jedną z załączonych – druga jest dla następnej. Myślę, że wiesz, co mam na myśli.
Jestem już zmęczona i czuję zmianę wiatru. Myślę, że sen dobrze mi zrobi. I kto wie, może kiedyś znów się spotkamy.
Twoja Armande Yoizin.
PS Nie zawracaj sobie głowy pójściem na pogrzeb. To będzie przyjęcie wydane przez Caro i chyba ona ma do tego prawo, jeżeli lubi takie rzeczy. Raczej zaproś wszystkich naszych przyjaciół do La Praline i wypijcie czajnik czekolady.
Kocham was. A.
Skończyłam czytać, położyłam list i poszukałam tych monet, bo gdzieś się poturlały. Jedną znalazłam na stole, drugą na krześle: dwa złote suwereny błyszczące czerwonawo na mojej dłoni. Jedna dla Anouk – a ta druga? Instynktownie sięgnęłam myślą w to miejsce we mnie, to tajemne miejsce, którego jeszcze w pełni nie ujawniłam nawet sobie.
Anouk opiera lekko głowę o moje ramię. Czytam jej głośno, a ona, prawie zasypiając, grucha do Pantoufle'a. Niewiele o Pantoufle'u słyszałyśmy w ciągu paru ubiegłych tygodni, usunęło go w cień bardziej namacalne towarzystwo do zabawy. To znamienne, że wrócił, gdy powinien wrócić, teraz kiedy wiatr się zmienił. Coś we mnie czuje nieuchronność zmiany. Moje podbudowane fantazją starania, żeby osiedlić się w Lansquenet na stałe, rozpadły się jak zamki z piasku, które kiedyś budowałyśmy na plaży, czekając na przypływ. Nawet bez przypływu takie zamki nie przetrwają w słońcu; nazajutrz prawie ich już nie ma. Trochę mnie ta nieuchronność gniewa, trochę boli. A jednak pociąga mnie zapach karnawału, ten silny wiatr, gorący wiatr z… Skąd to było? Z południa? Ze wschodu? Z Ameryki? Z Anglii? To tylko sprawa czasu. Lansquenet ze wszystkim, z czym mi się kojarzy, zatraca już realność, uchodzi już z pamięci. Ta maszyneria już staje, mechanizm ucichł. Może, jak podejrzewałam to od początku, Reynaud i ja zazębialiśmy się niczym tryby, równoważąc swój wpływ, więc bez niego moja obecność nie ma celu.
O cokolwiek w tym chodziło, Lansquenet już mnie nie potrzebuje. Czuję zadowolenie tego miasteczka, w którym nie ma dla mnie miejsca. W domach wszędzie pary się kochają, dzieci się bawią, psy szczekają, telewizory huczą. Bez nas. Guillaume głaszcze swego psa i ogląda "Casablankę". Luc sam w swoim pokoju na głos czyta Rimbauda, wcale się nie jąkając. Roux i Josephine we dwoje
w swoim świeżo pomalowanym domostwie po trochu wzajemnie się odkrywają. Radio-Gascogne dziś wieczorem nadało audycję o festiwalu czekolady po dumnej zapowiedzi: "Festiwal w Lansquenet-sous-Tannes, urocza miejscowa tradycja". Turyści nie będą tylko przejeżdżać przez Lansquenet w drodze do innych miejscowości. Niewidoczne dotąd miasteczko umieściłam na mapie.
Wiatr niesie zapach ozonu i smażeniny, promenady nadmorskiej w Juan-les Pins, naleśników i olejku kokosowego, i węgla drzewnego, i potu. Tyle miejsc czeka, żeby wiatr się zmienił. Tyle ludzi w potrzebie. Jak długo tym razem? Sześć miesięcy? Rok? Anouk wtula twarz w moje ramię i trzymam ją za blisko, za mocno, bo na pół się budzi, mamrocze z pretensją. La Celeste Praline znów będzie piekarnią. Czy może będzie confiserie-patisserie z guimauves zwisającymi z sufitu jak sznury pastelowych kiełbasek i z pudełkami pain d'epices opatrzonymi powielonym napisem Souvenir de Lansquenet-sous-Tannes. Przynajmniej mamy pieniądze, aż nadto pieniędzy, żeby zacząć gdzieś indziej. W Nicei, może w Cannes, Londynie czy w Paryżu. Anouk mamrocze przez sen. Ona też to czuje.
A jednak posunęłyśmy się naprzód. Już nie dla nas bezimienność pokoi hotelowych, mruganie neonu, przenoszenie się z północy na południe, ilekroć tak nakazuje odkryta karta. Wreszcie stawiłyśmy czoło, Anouk i ja, Człowiekowi w Czerni, zobaczyłyśmy, czym on jest; głupiec dający się nabrać samemu sobie, przebieraniec karnawałowy. Nie zostaniemy tu na zawsze. Ale może on wybrukował nam drogę do miejsca, gdzie zostaniemy. Może w jakimś nadmorskim mieście. Albo w wiosce nad rzeką z polami pszenicy i winnicami. Nasze imiona się zmienią. I nazwa naszego sklepu też będzie inna. Może La Truffle Enchantee. Albo Tentation Divines ku pamięci Reynauda. I tym razem możemy wziąć tak dużo z Lansquenet ze sobą. Trzymam prezent Armande na dłoni. Te monety są ciężkie, masywne. Złoto jest czerwonawe, prawie jak włosy Roux. I znów zastanawiam się, skąd Armande wiedziała. Jak daleko mogła sięgać wzrokiem? Jeszcze jedno dziecko – nie bez ojca tym razem, chociaż on nigdy o tym się nie dowie. Zastanawiam się, czy ona będzie miała jego włosy, jego oczy koloru dymu. Nie wątpię, że to będzie dziewczynka. Nawet wiem, jak dam jej na imię.
Wszystkie inne sprawy możemy zostawić za sobą. Człowieka w Czerni nie będzie. Swój głos słyszę już inny, śmielszy, mocniejszy. I z jakąś nutą, którą, jeśli słucham uważnie, prawie rozpoznaję. To nuta wyzwania, nawet radość. Lęk mnie opuścił. I ty także odeszłaś, maman, chociaż zawsze będę cię słyszała, jak mówisz do mnie. Już nie muszę bać się swojej twarzy w lustrze. Anouk uśmiecha się przez sen. Mogłabym zostać tutaj, maman. Mamy ten dom, przyjaciół. Postać z kosą na kościelnej wieży obraca się, obraca. Wystarczy sobie wyobrazić, że słyszy się jej zgrzytanie tydzień po tygodniu, rok po roku wiosną, latem, jesienią i zimą. Wystarczy sobie wyobrazić, że patrzy się przez to moje okno w zimowy poranek. Nowy głos we mnie się śmieje i ten śmiech jest jak powrót do siebie. Nowe życie we mnie porusza się miękko, słodko. Anouk mówi przez sen, sylaby bez sensu. Nagle jej małe dłonie zaciskają się przy moim ramieniu.
– Proszę. – Jej głos jest przytłumiony moim swetrem. -Maman, zaśpiewaj mi piosenkę. – Otwiera oczy, które są jak ziemia widziana z zawrotnej wysokości, są właśnie takie niebieskozielone.
– Dobrze.
Zamyka oczy, a ja zaczynam cicho śpiewać:
Via l'bon vent, via l'joli vent Via l'bon vent, ma mię m'appelle…
Mam nadzieję, że tym razem to pozostanie kołysanką. Że tym razem wiatr nie usłyszy. Że tym razem – proszę, tylko tym razem – wiatr odleci bez nas.
Joanne Harris