Выбрать главу

Nie tak zaraz, mówię sobie. Pozyskanie klienteli wymaga czasu.

Ale wzbiera we mnie zniecierpliwienie, prawie gniew. Co jest z tymi ludźmi? Dlaczego nie wchodzą? Bije dziesiąta, potem jedenasta. Widzę, jak idą do piekarni naprzeciwko i jak potem niosą bochenki pod pachą. Nieliczne kumy, jeszcze rozmawiające na rynku, rozstają się, żeby przygotować niedzielny obiad. Zza węgła kościoła wybiega chłopiec z psem, omija kapiącą rynnę. Biegnie dalej, prawie nie zerka.

Niech ich diabli. Akurat kiedy już myślałam, że trudny początek za mną. Dlaczego nikt nie przyszedł? Czy oni nie widzą wystawy, nie czują zapachów? Co lepszego mają do roboty?

Anouk zawsze wie, w jakim jestem nastroju. Przytula się, chce mnie pocieszyć.

– Maman, nie płacz.

– Nie płaczę. – Ja nigdy nie płaczę. Jej włosy muskają mnie po twarzy i nagle w głowie mi się kręci, tak się boję, że kiedyś mogłabym Anouk utracić.

– To nie twoja wina. Starałyśmy się. Wszystko zrobiłyśmy dobrze.

Fakt. Nawet są czerwone wstążki wokół drzwi, saszetki z cedrem i lawendą dla odstraszania złych wpływów. Całuję ją w głowę. Na policzkach mam wilgoć. Coś, może gorz-ko-słodki aromat parującej czekolady, szczypie mnie w oczy.

– W porządku, cheńe. Nie powinnyśmy się nimi przejmować. Przynajmniej możemy same się napić, żeby nam było weselej.

Przysiadamy na wysokich stołkach jak barowe dziewczyny w Nowym Jorku. Pijemy czekoladę, Anouk z creme chantilly i wiórkami czekoladowymi, ja gorącą, czarną, mocniejszą niż espresso. Zamykamy oczy w tej wonnej parze i widzimy, jak klienci przychodzą – po dwie, trzy osoby, po dwanaście osób naraz, siadają na stołkach, uśmiechają się, ich harde, obojętne twarze już umilił wyraz życzliwości i zachwytu. Otwieram oczy szybko. Anouk stoi przy drzwiach. Mogę przelotnie zobaczyć przycupniętego na jej ramieniu Pantoufle'a, drżą mu wąsiki. Światło chyba się zmieniło, jest cieplejsze. Wabiące. Zrywam się na równe nogi.

– Proszę. Nie rób tego!

Anouk rzuca mi ciemne spojrzenie.

– Ja tylko próbuję pomóc…

– Proszę cię.

Nagle uparta, patrzy prosto na mnie. Czary snują się pomiędzy nami jak złocisty dym. Byłoby tak łatwo, ona mi mówi wzrokiem, tak łatwo, niech głaszczą niewidzialne palce, niech niedosłyszalne głosy przyzywają ludzi…

– Nie możemy. Nie powinnyśmy – usiłuję jej wytłumaczyć.

To nas oddziela. To nas odróżnia. Jeżeli mamy tu zostać, musimy w miarę możliwości ich przypominać. Pan-toufle wąsaty, zamazany na tle złocistych cieni patrzy na mnie błagalnie. Z rozmysłem zamykam oczy i kiedy je otwieram, jego już nie ma.

– Nie jest źle – mówię stanowczo. -I nie będzie. Możemy poczekać.

Aż wreszcie o pół do pierwszej ktoś przychodzi.

Anouk zobaczyła go pierwsza.

– Maman!

Ale ja już wstałam, to był Reyraud, jedną ręką osłaniał bladą twarz przed kapiącą z markizy wodą, drugą trzymał niepewnie na klamce. Wyraz twarzy miał pogodny, w oczach jednak coś jak gdyby błysk ukradkowej satysfakcji. Zrozumiałam, że to nie jest klient. Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał, ale on nie podszedł do lady. Stał na progu, tylko wiatr wdmuchiwał do sklepu fałdy jego sutanny jak skrzydła czarnego ptaszyska.

– Monsieur – widziałam, jak nieufnie spojrzał na czerwone wstążki – czym mogę służyć? Na pewno wiem, co ksiądz lubi. – Machinalnie przybrałam swój ton sklepowy, chociaż tym razem fałszywie. Nie mam pojęcia, co jemu smakuje. Jest dla mnie całkowitą pustką, zawieszoną w powietrzu plamą ciemności o kształtach człowieka. Nie może być żadnego kontaktu. Mój uśmiech rozbija się na nim jak fala na skale.

– Wątpię.

Mruży oczy pogardliwie. Głos miał niski, sympatyczny, ale pod księżą łagodnością wyczułam antypatię. Przypomniały mi się słowa Armande Yoizin. "Słyszałam, że nasz monsieur le cure już do pani żywi urazę". Dlaczego? Instynktowna nieufność wobec niewierzących? Czy może nie tylko to? Pod ladą rozczapierzyłam dwa palce w jego stronę.

– Nie spodziewałem się, że pani dziś otworzy – powiedział. Był bardziej pewny siebie, kiedy uznał, że nas zakwalifikował. Jego mały, wąski uśmiech jest jak ostryga, mlecznobiały w kącikach ust i ostry jak żyletka.

– To znaczy, w niedzielę? – zapytałam najniewinniej w świecie. – Liczyłam na ruch po mszy.

Nie dotknęłam go tym maleńkim docinkiem.

– W pierwszą niedzielę wielkiego postu? – Wydawał się rozbawiony, dość jednak lekceważący. – Ja bym nie liczył. Ludzie w Lansquenet są prości, madame Rocher, pobożni – zaznaczył delikatnie, grzecznie.

– Jestem mademoiselle Rocher. – Zwycięstwo małe, ale przecież zbiłam go z tropu.

Spojrzał szybko na Anouk, która jeszcze siedziała przy ladzie z wysoką szklanką czekolady w ręce. Usta miała umazane czekoladową pianką i znów poczułam nagłe sparzenie ukrytej pokrzywy – panicznie, irracjonalnie zlękłam się, że ją utracę. Ale kto mi ją zabierze? Odepchnęłam tę myśl z rosnącym gniewem. On? Niech tylko spróbuje.

– Oczywiście – powiedział gładko. – Mademoiselle Ro-cher, bardzo przepraszam.

Słodkim uśmiechem skwitowałam jego dezaprobatę. I coś we mnie dalej podlizywało się przewrotnie. Trochę za głośno, tonem wulgarnej pewności siebie, żeby ukryć lęk, powiedziałam:

– Tak przyjemnie spotkać na tej wsi kogoś, kto rozumie. – I uśmiechnęłam się z trudem, jak mogłam najpro-mienniej. -To znaczy, w mieście, gdzie mieszkałyśmy, nikt nie zwracał na nas uwagi. Ale tutaj… – Zdołałam wydać się skruszona i nieugięta jednocześnie. -To znaczy, tu jest absolutnie uroczo i ludzie tacy pomocni… tacy inni na swój miły sposób… Ale to nie Paryż, prawda?

Reynaud zgodził się, prawie nieszyderczo.

– Nie Paryż.

– Rzeczywiście tak jest, jak się mówi o wiejskich społecznościach – ciągnęłam. – Wszyscy tu chcą znać cudze sprawy. Pewnie dlatego, że mają tak mało rozrywek -usprawiedliwiłam plotkarzy łaskawie. -Trzy sklepiki i kościół. To znaczy… – Chichocząc, urwałam. – Ale ksiądz przecież to wie.

Reynaud przytaknął z powagą.

– Może mogłaby mi pani wyjaśnić, mademoiselle…

– Ach, proszę mi mówić Yianne.

– …co sprawiło, że pani zdecydowała się wprowadzić do Lansquenet? – Jego ton był aż śliski od antypatii, wąskie usta jeszcze bardziej niż przedtem zwierały się jak ostryga. – Istotnie trochę tu inaczej niż w Paryżu. – Jego oczy mówiły wyraźnie, że różnica jest zasługą Lansquenet. – Czy sklep taki jak ten – opieszale, obojętnie wskazał dłonią sklep i wszystko w sklepie – taki sklep specjalistyczny chyba byłby bardziej dochodowy… bardziej stosowny… w dużym mieście. Ręczę, że w Tuluzie czy nawet w Agen. – Już wiedziałam, dlaczego nikt nie odważył się przyjść tu dziś rano. Słowo "stosowny" zawierało lodowate potępienie jak klątwa proroka.

Znów z zawziętością wygięłam palce w rogi pod ladą. Trzepnął się w kark, jakby użądlił go jakiś owad.

– Nie sądzę, żeby duże miasta miały monopol na przyjemność – palnęłam. – Każdy potrzebuje odrobiny luksusu i chce trochę sobie dogodzić od czasu do czasu.

Reynaud nie odpowiedział. Przypuszczalnie się nie zgadzał. Sformułowałam to za niego.

– Przypuszczam, że ksiądz głosił doktrynę wprost przeciwną w swoim dzisiejszym kazaniu – zaryzykowałam zuchwale. I kiedy nadal milczał, powiedziałam: – Jednak na pewno w tym miasteczku wystarczy miejsca dla nas obojga. Wolna inicjatywa, prawda? – Zobaczyłam, że zrozumiał wyzwanie. Wytrzymałam jego wzrok przez chwilę. Cofnął się przed moim uśmiechem, jak gdybym plunęła mu w twarz.

– Oczywiście – mruknął.

Och, ja znam takie typy. Widziałyśmy ich dosyć. Matka i ja w naszym pędzie po Europie. Te same grzeczne uśmiechy, lekceważenie, obojętność. Mała moneta rzucona pulchną dłonią jakiejś paniusi przed zatłoczoną katedrą w Rheims, krytyczne spojrzenia gromadki młodych zakonnic, kiedy Yianne dopada do tej monety, ścierając kurz z chodnika gołymi kolanami. Człowiek w czarnej sutannie poważnie, gniewnie rozmawiający z moją matką… matka wybiegła z cienia w kościele blada i długo ściskała mi rękę, aż bolało… Później powiedziała, że chciała się wyspowiadać. Co ją do tego skłoniło? Samotność, być może, potrzeba rozmowy, zwierzenia się komuś, kto nie jest kochankiem, komuś o twarzy świadczącej o zrozumieniu. Ale czyż nie zobaczyła jego twarzy już bez zrozumienia, wykrzywionej bezsilnym gniewem? To grzech, grzech śmiertelny!… Powinna oddać dziecko pod opiekę zacnym ludziom. Jeżeli je kocha… jak tej małej na imię? Annę?