Dilijczan popijał na stokerze, przy samym wejściu na salę, chowając pod kurtką całe regulaminowe oporządzenie. Oznajmił mi, że do drzwi klubu zbliża się facet, który ciągnie za sobą smycz – i na wszelki wypadek obaj od razu zeszliśmy z częstotliwości.
Tak swoją drogą, będę jeszcze musiał kiedyś wrócić do Wiednia i obejrzeć to miasto z bliska – jego stare kamienice, zabytkowe kościoły, pałace – zanim muslimy przerobią to wszystko na pełne wrzasku handlowiska. Lubię historię, a to miasto jest pełne historii. Chciałbym kiedyś poprzechadzać się po nim, bez broni, bez tej całej elektroniki, spokojny i rozluźniony.
Ale tym razem na nic nie było czasu. Huk roboty i bieganina. Przyjechaliśmy do Wiednia na wariackich papierach – zresztą my zawsze i wszędzie byliśmy na wariackich papierach. Sam status Wschodnich Sił Pokojowych był jedną z najbardziej zwariowanych rzeczy pod europejskim słońcem.
Oficjalnie stanowiące część sił zbrojnych Wspólnoty i przez nie też wyekwipowane, logistycznie podpadały pod Rzeczpospolitą. W praktyce oznaczało to, że o regularnych wypłatach żołdu czy uzupełnieniach sprzętu nie było nawet co marzyć. Polskie kwatermistrzostwo powoływało się tu na jakieś obietnice z Brukseli, ale jak potem wyszło, stosowną uchwałę europarlamentu sformułowano cokolwiek nieściśle. Wtedy, przed czterema laty, paliło im się pod tyłkiem i byli gotowi na wszystko, byle tylko wysłać za Bug kogokolwiek. Ale ledwie zdołaliśmy uspokoić tam sytuację, priorytety się zmieniły.
Natomiast operacyjnie East Force podlegał sztabowi generalnemu Zachodniej Ukrainy, który jednak zobowiązał się uzgadniać posunięcia strategiczne z Radą Atlantycką. Wyjątkiem od tej zasady uczyniono „doraźne działania mające na celu ochronę pomocy humanitarnej i ludności cywilnej”. Na upartego mogło to się odnosić do absolutnie wszystkiego, co robiliśmy. W istocie zresztą z Brukselą nie sposób było uzgodnić absolutnie niczego, a sztab generalny Republiki Ukrainy był fikcją, podobnie jak sama Republika Ukrainy, jej rząd i siły zbrojne. Wprawdzie prezydent Bołbas wciąż jeszcze urzędował w centrum Kijowa, ale już na przedmieściach więcej od niego miały do powiedzenia gangi. Państwo, które reprezentował w Radzie Bezpieczeństwa i Komisji Europejskiej, istniało wyłącznie na papierze, wyłącznie dzięki topionym w nim workom ECU i wyłącznie dlatego, iż nikt nie miał odwagi przyznać przed samym sobą, co się naprawdę dzieje. To znaczy, że każdą obłastią trzęsie kto inny, tu Dońcy, tam Sawka, tam znów muslimy, a jeszcze gdzie indziej jakiś miejscowy komendant albo herszt bandziorów, co zresztą zazwyczaj na jedno wychodziło. I tak aż po Ural – jakieś tam rządy, jakieś urzędy, wszystko to jeszcze istniało, ale było już tylko cienką, pękającą w setkach miejsc skorupką, spod której wyrajały się uwolnione po wiekach samodzierżawia żywioły. Tymczasem w Europie siwi panowie w złoconych okularach rysowali plany podziału międzynarodowych protektoratów, organizowali transporty z pomocą humanitarną, zwoływali jedna po drugiej konferencje i nie chcieli za nic przyjąć do wiadomości, że świat się zmienia nieodwracalnie. W Warszawie nie potrafili w to uwierzyć, czegóż chcieć od Brukseli.
Zresztą, w tej akurat chwili było mi to wszystko na rękę – nawet te ciągłe zaległości żołdu i dostaw. Tak się bowiem złożyło, że w wypalonej corocznymi suszami i równie jak Ukraina stepowiejącej z wolna Rzeczpospolitej zaczęło się wreszcie, co się prędzej czy później zacząć musiało i na co czekałem od kilku lat. I znów – nikt chyba jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że tym razem nie skończy się na podpisaniu jakichś świstków. Ale ja wcale nie miałem zamiaru pozwolić, żeby tak się skończyło.
Prości ludzie nie są wcale tacy głupi, jak się wydaje różnym posłom, ministrom i dziennikarzom. Dużo trudniej ich wykołować niż jajogłowych. Telewizja wrzeszczała im ciągle, że całą biedę mają do zawdzięczenia nam, siłom pokojowym, które utrzymują – chociaż tak naprawdę, to za wysłanie wojsk na Ukrainę cała ta banda swołoczy nachapała od Zachodu forsy, że spasi Chryste. „A że ta forsa nie poszła do państwowej kasy, to już osobna historia.) Ludzie i tak wiedzieli swoje – jak tylko pozbyli się mianowańców z rządowych związków, natychmiast zwrócili się do nas.
A ja zwlekałem z odpowiedzią. Nie mogłem inaczej. Na północy miałem Potapowa, a z nim zawziętą, nie wypowiedzianą wojnę. Na wschodzie trwała smuta, której nie wolno było spuścić z oka, a od południa w każdej chwili mogła nadejść nowa wataha muslimów. I, do kompletu, sprawa pomiędzy nami a biurwami z Komisji Europejskiej stała coraz bardziej na ostrzu noża. Biurwy działały powoli, ale niezmordowanie, wciąż przybliżając dzień, kiedy trzeba będzie skończyć z lawirowaniem. Dzień, na myśl o którym Łarycz robił się po prostu chory i rozważał dymisję, od której ja go nieszczerze odwodziłem.
Dwa lata wcześniej zablokowaliśmy wszędzie, gdzie się dało, ściąganie jakichkolwiek państwowych należności tytułem egzekwowania zaległego żołdu. Przysyłali nam komisje, prosili, straszyli, wypłacali zadatki, podpisywaliśmy jakieś papiery, potem wycieraliśmy sobie nimi tyłek – tak naprawdę ani rząd nie zamierzał nam płacić, ani ja oddawać mu złamanego feniga. Na całym terenie, gdzie staliśmy, od Lwowa po Czerkasy i Tyraspol, przestały istnieć jakiekolwiek podatki. Oprócz naszych, ale te akurat ludzie płacili bardzo chętnie, to była cena za bezpieczne życie, wcale nie wygórowana, zresztą. Kijów słał jakieś skargi do Brukseli, stamtąd szły pisma do Warszawy, z Warszawy do nas, i tak się to kręciło. Teraz przyszła okazja zrobić to w Rzeczpospolitej. Ludzie już na samo słowo „Europa” brali się do bicia w mordę i lokalna administracja najpewniej bez oporu uznałaby naszą zwierzchność. Zresztą, nie radziłbym jej się opierać – z wkurwionymi ludźmi nie ma żartów, a w Rzeczpospolitej nawet bez katastrofy klimatycznej i suszy normalny człowiek miał do wkurwienia dość powodów.
W Warszawie nie bardzo chyba sobie z tego zdawali sprawę, ale z Warszawy zawsze było kiepsko widać: wciąż sądzili, że w końcu – byle wydusić skądś forsę i obiecać ludziom, czego zażądają – to jakoś się rozejdzie po kościach. Zresztą chwilowo nikt nie miał do tego głowy, rząd był po wotum nieufności i trwał tylko z braku innego. Trzeba było korzystać z okazji, póki czas. Ale z drugiej strony, nie mogłem użyć ani jednej kompanii z tych, które pilnowały południowej granicy. Nie mogłem także użyć ani jednej kompanii z tych, które rozlokowane były na wschodzie.
A już szczególnie nie mogłem ruszyć ani żołnierza z północy tak długo, jak długo na północy był Potapow. A czas mijał.
No i wreszcie Pan Bóg się zlitował. O tym, że Sawka Potapow wybiera się do Wiednia na konferencję załatwiać tam swoje sprawy, dowiedziałem się szybciej niż jego zastępcy. Kiedyś, dawno temu, Witowski, zanim go muslimy ustrzelili pod Zwianiem, zdołał wkręcić Sawce swojego sekretarza. Dzięki temu wiedziałem też, że u siebie Potapow był nie do sięgnięcia, nawet dobrze przeprowadzony nalot nie dawał pewności. Teraz układanka zaczęła nabierać sensu. Łarycz nawet nie próbował się zbyt długo opierać, dawno już powiedział „a”, tylko jeszcze nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, a ja, nie czekając, aż dowódca upora się ze swoimi wyrzutami sumienia, poleciałem z delegacją do stolicy przypomnieć się Rzeczpospolitej o nasze zaległe grosiwo. Posłałem kapitanów na jałowe dyskusje z ministrami, a sam uderzyłem do Misia.
Misiu był podsekretarzem w MSZ i robiliśmy z nim różne interesy. W sumie pożyteczny facet, hungry to be rich, jak mawiają jankesi. To on załatwił, że cała benzyna dla sił pokojowych szła po preferencyjnych cenach jako paliwo dla dotkniętych suszą rolników. Przy tym głodzie na wachę, jaki nieodmiennie panował na Ukrainie, dawało nam to dwutrzykrotne przebicie, z czego oczywiście Misiu miał godziwą działę. Z tym, że od strajku nasze stosunki zaczęły się psuć. Misiu, nie w ciemię bity, coś kojarzył. Rozmowa była bardzo długa, bardzo nieprzyjemna, ale owocna. Opowiedziałem mu mniej więcej, czym się zajmuje Potapow, i obiecałem ludzi, jeżeli zorganizuje to samo, tylko na większą skalę. Stanęło na trzydziestu procentach i zdrowej zaliczce od razu w łapę. Dwa dni później przyfaksował nam na Chortycę, że mamy odkomenderować jeden pluton na Kongres Pojednania, w charakterze honorowej eskorty delegata Republiki Zachodnio-syberyjskiej. Ta ostatnia, jako nowo powstały protektorat międzynarodowy, nie miała bowiem własnych sił zbrojnych. Oficjalnie.