Wysłannik Don Lucia był wysoki i miał typową dla slejwerów twarz anemika. Przez stroboskopowe, barwne błyskawice i rozwirowane hologramy, strzelające w półmroku z parkietu kajzer klubu, przeszedł z taką pewnością i sprężystością w ruchach, jakby był naprowadzany radarem. Dopiero gdy przekroczył magnetyczną kurtynę pomiędzy salą taneczną a gabinetami, zbliżając się do mojego stolika, dostrzegłem w jego lewym oczodole sili-karbonowy implant.
Usiadł sztywno, bez rozglądania się, bez chwili zastanowienia, jakby wiedzieli już o mnie absolutnie wszystko. Pewnie tak sądzili.
Przez dłuższą chwilę trwała cisza, w końcu pochyliłem się nad blatem i wdusiłem czarny taster przy jego brzegu. W jednej chwili odcięło nas od zgiełku kuliste pole, którego wnętrze rozjaśniał tylko fosforyczny blask stołu. Nie wiem, skąd mi coś tak idiotycznego przyszło do głowy -równie dobrze mógłbym zasłonić się gazetą. Można było tego używać, żeby pomigdalić się z jakąś przygodnie poznaną dozgonną miłością, ale dla wszystkich zakresów fal, poza widzialnymi, pole nie stanowiło najmniejszej przeszkody.
Niemal czułem, jak w moim organizmie ruszają pompy, tłoczące do żył adrenalinę. Nie ma lepszej metody na depresję; chemikalia z bustera działają szybciej, ale po paru godzinach stają się przyczyną otępienia.
Człowiek z silikarbonowym implantem siedział nieruchomo jak Indianin, wbijając we mnie oczy. To sztuczne lśniło zieloną iskierką, niczym mikroskopijna dioda, a to prawdziwe wydawało się bardziej puste niż studnia. Prawa dłoń slejwera, oparta o skraj blatu, rytmicznie zaciskała się w pięść i otwierała, coraz szybciej i szybciej. Wytrzymałem to jego spojrzenie tylko kilka sekund.
– Zróbmy interes, Don Lucio – zacząłem, starając się zachować kamienną twarz i spokojny głos. – Przyniesie to panu podwojenie dotychczasowych obrotów w ciągu trzech lat, na trzydzieści procent w zamian za gwarancję odbioru i parę drobnych inwestycji.
Żywy manekin po przeciwnej stronie stołu wciąż wbijał we mnie pozbawiony wyrazu wzrok. Dawało to dość niesamowite wrażenie. W ogóle slejwery sprawiają dość niesamowite wrażenie, zwłaszcza na ludziach, którzy rzadko mają z nimi do czynienia.
– Dość trudno robić interesy z kimś, kto ma tak wielu nieprzyjaciół – jego głos był zgrzytliwy, ale intonacja wydawała się uprzejma.
– Don Lucio, pozwoli pan, że wyjawię swój punkt widzenia na pewne sprawy. Niejaki Sawka Potapow, którego, co wiem przypadkiem, zaszczycił pan niezasłużenie swą uwagą, jest trupem. Pan jest biznesmenem. A ja jestem żołnierzem. Trupy mają to do siebie, że nie wstają, zaś biznesmeni, że nie poddają się emocjom tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze. A żołnierze to, że nie boją się ryzyka.
– A zresztą – podjąłem po chwili – w tej chwili nic mi nie grozi, przynajmniej nie ze strony podwładnych nieboszczyka Potapowa. Pan mnie przed nimi ochroni.
Oparta o skraj blatu dłoń nagle przestała się zaciskać i rozkurczać.
– Dlaczego pan sądzi, że tak zrobię?
– Don Lucio, czas wielkich stad już minął. To żaden zarobek. Trzeba szukać nowych branż. Czyż nie?
– Co pan wie o wielkich stadach? – głos slejwera nadal był beznamiętny i oschły.
– Tyle, co inni. Wszystko. Nieboszczyk Sawka nie umiał niczego zbyt długo utrzymać w tajemnicy. Właśnie to skróciło mu życie.
Chwila ciszy. Krótka chwila.
– Proszę mówić dalej.
– Don Lucio, oferujemy panu ten sam wachlarz usług, co Rosjanie, na dużo korzystniejszych warunkach. Plus szerokie perspektywy rozwoju, ale o tym warto by było porozmawiać osobno. Firma, którą reprezentował Potapow, przestaje się liczyć, Don Lucio. Złamała ona pewne zasady, które obowiązują na naszym terenie, i ściągnęła na siebie niechęć zbyt wielu konrahentów. Być może tutaj są jeszcze mocni, ale wszystkie szlaki na wschód od Karpat kontrolują siły pokojowe.
– Oczywiście – podjąłem po chwili, upiwszy ze szklanki – nie ma najmniejszego powodu, dla którego miałby pan tracić na naszych sporach. Dlatego czujemy się zobligowani do przejęcia wszystkich zobowiązań nieboszczyka Potapowa.
Tym razem milczenie trwało dłużej.
– Jest jeszcze jeden powód, dla którego chciałbym się z panem spotkać, Don Lucio – podjąłem. – Tycjan.
– Tycjan?
– Tak. Oczywiście, nie żaden after ani circle, tylko prawdziwy master. O ile wiem, ten obraz uznano za bezpowrotnie zaginiony w czasie drugiej wojny, kiedy hitlerowcy wywieźli go z Trewiru. Szukaliśmy kogoś, kto tak jak pan, Don Lucio, byłby znawcą godnym tego dzieła. Chcę, żeby stało się ono zalążkiem wielkiej kolekcji. Kolekcji imienia Tulczinskowo Zawoda.
Znowu długa cisza. Wreszcie slejwer wstał.
– Samochód czeka na pana przed wejściem, ale kolegę proszę zostawić tutaj. Proszę się nie obawiać. Nic panu nie grozi, dopóki nie uważam pana za swojego wroga. A gdybym uważał, nie ma znaczenia, jak daleko by pan był.
Nie oglądając się wszedł w czarną sferę i zniknął mi z oczu.
Jeszcze dłuższą chwilę siedziałem oparty ciężko o blat, czując jak przez naprężone do bólu nerwy przelewa się fala zmęczenia. Wreszcie dezaktywowałem otaczające stolik pole; w uszy uderzył mnie rozgwar knajpy i bzdręczenie sitarów. Na ściennym ekranie trwała transmisja z wielkiego koncertu w Staatsoperze – Najświętsza Panna zniknęła już ze sceny i teraz kilkunastu brodaczy w białych prześcieradłach pitoliło tam jakąś hinduską muzykę sfer.
Nawiasem mówiąc, te prześcieradła i sitary omal wszystkiego nie pogrzebały. Delegacja Saled-Dina uznała je za prowokację i opuściła lożę, zapowiadając, że zrywa negocjacje i odlatuje z Wiednia, gdy tylko ich samolot napełni zbiorniki. Dopiero po wielokrotnych przeprosinach ze strony organizatorów uroczystości udało się załagodzić sprawę i sprowadzić dostojnych gości z powrotem do Staatsopery. Rzecz jasna, w bieżących relacjach o całej aferze nie sypnięto się ani słowem. Wyłowiłem tę historię z pokongresowych syntez w NewsNecie i aż ciarki mi przeszły po plecach na myśl, że przez takie byle gówno wieloletnia praca o mały włos nie poszła na marne.
Zegarek na moim lewym przegubie pobrzękiwał cicho, w rytm pulsowania czerwonej plamki przy czytniku. Podniosłem go do oczu – 190 na 110. Ale już opadało. Od lewego obojczyka, gdzie wenflon bustera sączył w tętnicę środki rozkurczowe, rozlewała się po ciele fala błogiego chłodu. A może tak mi się tylko zdawało. Wstałem, nie czekając, aż buster zakończy kurację, i zanurzyłem się w eksplodujący setką barw półmrok parkietu.
W półmroku tym twarz Dilijczana lśniła bladym fioletem i niewiele różniła się barwą od sympateksowej kurtki z seledynowym napisem: „Green Bay Packers”, pod którą ukrył mundur. W mieście leżącym w prostej linii o kilkadziesiąt kilometrów od strefy ciągłych utarczek, przerywanych okresami chwiejnych rozejmów, człowiek w mundurze budził sensację, jeśli nie otwartą wrogość. Jeszcze jedno z wariactw rozpadającego się świata.