Выбрать главу

Co paręnaście minut ekran wypełniał się tym, co zostało z papachena. Ten ochłap chwilowo robił za najsławniejszą osobę w mieście, pokazywano go ze wszystkich stron na samym początku dzienników, jako pierwszą informację, nawet przed relacjami z Kongresu.

I zresztą słusznie – decyzji Kongresu można było z góry być pewnym jak w banku; samo zwołanie takiego cyrku, z gośćmi ze wszystkich kontynentów i występami czołówki najbardziej kasowych artystów, dowodziło, że wszystko zostało już ustalone w ściślejszym gronie. Natomiast widok ochłapów Sawki, wędrując przez satelity do dziesiątków parabolicznych anten sterczących na dachach stanic, podobnych do bunkrów willi, wieżowych biurowców i ciężkich, posowieckich gmaszydeł, w każdym z nich rozpętywał burzę. Tam już dobrze wiedzieli, kim nieboszczyk był, kto go mógł rąbnąć i co z tego wynikało. A wynikało, krótko mówiąc, że chwiejny rozejm, trwający od trzech lat, definitywnie się skończył, i kto teraz nie pospieszy do właściwych osób z poparciem i wyrazami lojalności, ten będzie je mógł złożyć osobiście świętemu Piotrowi. Niemal to widziałem – wszystkich tych miejscowych kacyków, szefów, dyrektorów, jak podrywają się zza stołu, chociaż właśnie dopiero co postawiono na nim dymiącą apetycznie golonkę, jak wyskakują zza biurek albo z basenów i w panice wydzwaniają do siebie, próbując ustalić, pod kogo teraz się podwiesić, żeby ocalić życie i interes. Sawka niewiele dbał, co będzie po jego śmierci, nie tolerował przy sobie nikogo zdolnego i do samego końca pilnował, żeby każdy z jego zastępców czuł się zagrożony przez pozostałych. Teraz całe to bractwo miało skoczyć sobie do gardeł jak stado wilków i mogłem być pewny, że dopóki któryś nie wykończy wszystkich pozostałych, będę miał z ich strony spokój.

Ale oprócz tych wszystkich mniejszych i większych kacyków patrzyły też w ekrany setki tysięcy zwykłych, szarych ludzi, którzy na przekór wszystkiemu chcieli żyć, po prostu normalnie żyć, kochać się, mieć dzieci i budować ich przyszłość. I którzy ze śmierci Potapowa nawet już nie mieli siły się cieszyć, bo dla nich była to przede wszystkim kolejna zgryzota i kolejny strach. Strach przed głodem, kolejkami do studni, przed dniami spędzonymi w piwnicach i przed wizytami coraz to nowych zbirów, panów i władców, Bóg jeden wie skąd i od kogo, bo ani myślą się opowiadać, tylko wezmą, co chcą, dadzą po mordzie, zerżną żonę i córkę, syna wezmą ze sobą – i dziękuj im jeszcze, że nie zabili. Wtedy, w samochodzie, pamiętałem dobrze o tych wszystkich ludziach, myślących właśnie w tej chwili gorączkowo, jak zrobić zapasy mąki, kaszy i cukru i gdzie je ukryć przed intruzami. O tych ludziach gryzących się, czy iść jutro na zawód do roboty, czy zawczasu wiać, zanim się zacznie. Naprawdę o nich pamiętałem i to była jedna z tych rzeczy, których żaden kacyk nigdy by nie pojął.

*

Ten nasz kacap nazywał się Stiepan Nikołajewicz Burgajłow. Okazał się być pulchnym, niewysokim łysielcem, dość jowialnym i dobrodusznym, o pociesznym, kartoflowatym nosie. Rosjanie w ogóle dość często bywają dobroduszni, o ile nie ma w pobliżu innych Rosjan. Jeżeli są, nie pogadasz – to jedna z wielu rzeczy, które im zostały po dawnych latach.

Facet naturalnie wiedział doskonale, że jest w Wiedniu potrzebny jak zęby w tyłku i że jedzie tam wyłącznie dla dekoracji. Kongres musiał mieć swoją oprawę, w końcu podpisywano tam pokój, który miał trwać po wieczne czasy i raz na zawsze zakończyć wszelkie spory pomiędzy Europą a światem arabskim. Pozapraszano więc delegatów z wszelkich możliwych i niemożliwych krajów świata, a z tego część przysłała po dwa lub trzy konkurencyjne poselstwa, żrące się pomiędzy sobą i wiecznie obrażone na organizatorów. Zgodnie z logiką rzeczy wszystkie one musiały być na miejscu wcześniej, czekać na przybycie głównych negocjatorów. Delegacja młodej Republiki Zachodniej Syberii, złożona ze Stiopy Burgajłowa, jego stara i mojego plutonu, również. Znaleźliśmy się więc w Wiedniu nieco wcześniej. Miasto już było pełne policji, żandarmerii i zwożonej zewsząd spontanicznej ludności, która potem całymi dniami demonstrowała na ulicach swoją radość i umiłowanie dla pokoju. W hotelu było ciasno, na ulicach tłoczno, wódka i kobiety za jakieś całkowicie nieprzytomne pieniądze, a na wszystkich kanałach telewizji historia prześladowań muzułmanów przez ohydnych białych samców, od krucjat począwszy aż po Bośnię i mniejszość turecką w Bułgarii – po prostu siadł i płacze. Personel Stiopy miał dość swoich spraw i znikał na całe dnie, ale on sam twierdził, że jemu, dyplomacie, nie honor się zajmować drobnym handlem. W efekcie stale mieliśmy faceta na głowie. Niewyżyty towarzysko kacap poił nas koniakiem, opowiadał bez końca o sobie, swojej firmie i Zachodniej Syberii, wypytywał – dopiero po paru dniach wciągnął się w jakieś inne towarzystwo, co powitałem jak zbawienie, bo był już najwyższy czas złożyć wizytę panu Zenkowi.

Pan Zenek był w tej sprawie ważną postacią. Trzydzieści lat temu zasuwał po Praterze elektryczną kolejką, obwożąc turystów od diabelskiego młynu po basen i z powrotem. Teraz był właścicielem trzech restauracji z ekofoodem, agencji channelersów i szkoły seksu tantrycznego. Trzeba przyznać, obstawił właściwe branże. Nadziewał zdegenerowanych potomków Nibelungów gównem od razu na dwa sposoby, przez mózgi i przez żołądki, a oni znosili mu za to góry forsy i właściwie jedynym, co panu Zenkowi nie pozwalało upajać się szczęściem, była konieczność dzielenia się tą forsą z Egzekutywą. A podział był oczywiście braterski – brali siedemdziesiąt procent i nie było spasa, chyba że kogoś ciekawi, jak smakują własne oczy. Wystawiłby nam Potapowa za darmo, nawet by dopłacił. Ale ja chciałem, żeby dostał za to uczciwy grosz. Kroiły się wielkie interesy, wielokrotnie większe niż tradycyjny handelek, i potrzebowałem w Wiedniu człowieka należycie zobowiązanego – a że jeszcze Polaka, to już naprawdę dar niebios.

To pan Zenek zdobył telefon do Firmy, ten, pod który powinien się zgłosić Potapow, gdybym go wcześniej nie wysłał na zasłużony spoczynek. Natomiast zaaranżowania spotkania albo osobistego w nim udziału odmówił stanowczo. Nie nalegałem. Strach bywa pożyteczny i nie u wszystkich należy go leczyć. Wystarczyło, by zamiast Krwawego Sawki w biurze Don Lucia odezwał się głos zastępcy dowódcy East Force, który oznajmił sucho, że właśnie przejął obowiązki po nieboszczyku Potapowie i w związku z tym liczy na chwilę rozmowy. Potem pozostało mi już tylko siedzieć w fosforycznym półmroku kajzer klubu i czekać, zmagając się z własnym, rozregulowanym organizmem.

*

Don Lucio miał trzydzieści sześć lat i wygląd podstarzałego jupie – ciemne okulary w grubych, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy oprawkach, starannie ufryzowaną w bezładne strąki czuprynę oraz ogorzałą twarz. Na oko nie dźwigał w ciele żadnej elektroniki – zresztą, kogoś takiego stać było na rzeczy wymyślniejsze.