Выбрать главу

Przyjął mnie w ogrodzie willi, kilkanaście kilometrów na południe od zamku Schónbrunn, która pełniła rolę jego wiedeńskiego biura. Miał na sobie wściekle kolorową, luźną koszulę, workowate szorty oraz rzymskie, wysoko sznurowane sandały. I nie potrafił prawidłowo wymówić mojego nazwiska.

– Skrebec – poprawiłem go. – Twardo: Skrebec.

– To nie jest polskie nazwisko, prawda? Ukraińskie? – Kozackie.

– Pseudonim? Czy też czuje się pan Dońcem?

– Raczej Zaporożcem, jeśli pana to interesuje, Don Lucio. Kozacy dońscy zawsze byli tylko niewolnikami carów Rosji, i to dość miernymi, jeśli chodzi o ich wartość bojową. Zaporożcy rządzili się sami, nie prosili nikogo o łaskę i bijali równie często Rosjan, jak Tatarów czy Turków.

– Ale w końcu zostali przez Rosjan wytępieni. Prawda?

– Tak. Ma pan rację. Caryca Katarzyna II kazała wymazać Zaporoże z mapy. Mogło istnieć tylko tak długo, jak Polska. Niestety, Kozacy byli za głupi, aby to zrozumieć. Zresztą Polacy też. Nie przypuszczałem, Don Lucio, że interesuje pana nasza historia.

Uśmiechnął się i podniósł twarz ku słońcu zniżającemu się nad rzędami otaczających ogród drzew. Jakby wyczuwał moje napięcie i bawił się nim. A potem zsunął nieco okulary z nosa i sponad nich wbił we mnie puste, zblazowane spojrzenie, zupełnie nie przystające do jego życzliwie w tym momencie uśmiechniętej twarzy.

– Żeby być szczerym – zaczął – zainteresowałem się nieco pańską osobą. I pańskim krajem, gdzie po latach odnajdują się zaginione dzieła sztuki.

– W tej właśnie sprawie chciałem się z panem zobaczyć.

Don Lucio sięgnął do stojącego po jego prawej stronie podręcznego barku i celebrując tę czynność w nieskończoność, napełnił powtórnie pękate kieliszki przypominające kształtem kwiat tulipana. Piliśmy oleisty płyn, zalatujący bagiennym szlamem i drapiący w gardło jak brona. Don Lucio nalewał go z pękatej, ciemnej butelki, bardziej kojarzącej się z zabytkową apteką niż z barkiem multimiliardera. Na białej etykiecie widniały jedynie cyfry: „34.10”.

– Ayley! – powiedziałem, unosząc napełnione szkło. Oczy Don Lucia nie zmieniły wyrazu, tylko jego uśmiech poszerzył się o kilka milimetrów.

– Sądziłem, że nie pyta pan, co pijemy, jedynie ze zwykłej nieśmiałości. Trudno w to uwierzyć, ale czyżbym miał przed sobą konesera?

– Nie sądzę, Don Lucio. Ale nie jestem nieśmiały. Jestem…

– Nie tacy trzęśli portkami, kiedy podnosiłem głos -rzucił zupełnie mimochodem, wręcz nie zauważając samemu tych słów. – Więc whisky. Tylko tyle, nic więcej?

– Dość mocna whisky.

Poprawił okulary, wwąchując się przez chwilę w zawartość swego szkła. Ten nosing miał w jego wykonaniu jeszcze bardziej rytualny i nabożny charakter, niż napełnianie kieliszków.

– Nie ma inwestycji bez banków – rzekł wreszcie rzeczowym, konkretnym tonem, oznaczającym, że przechodzimy do business-talk.

– Kijowski Bank Centralny. Dwie filie, obie uznane przez Bank Światowy i Fundusz Walutowy, i obie pod naszą opieką.

– A jeśli Republika Ukrainy… – wykonał dłonią dość jednoznaczny gest.

– Zawsze coś powstanie na jej miejsce. Bank Światowy dopiero co otworzył nam nowe linie kredytowe w ramach pomocy dla ofiar suszy i wojny domowej. W ostateczności obsługę mogą przejąć banki na terenie Polski. Choć osobiście wolałbym Kijowski.

Znowu zamilkł i zastygł w bezruchu, rozważając moje słowa, a może sięgając do pamięci zewnętrznych lub radząc się swoich konsultantów. Nienaganne maniery, najlepsze szkoły – nowe pokolenie mafii. Mające ze starym tylko jedną cechę wspólną – kto chce się wybić, zająć kluczowe stanowisko, musi zabić poprzednika. Naturalna selekcja. Dlatego byli nie do pokonania. Tak samo jak sowieckie NKWD było niezwyciężone, dopóki każdy kolejny jego szef musiał osobiście posłać na śmierć zwierzchników, zanim to oni zdołali jemu samemu strzelić w przygięty nad kiblem kark. Ale potem komuniści obrośli w tłuszcz – Breżniew, bezmózgi aparatczyk, za głupi, żeby Stalinowi chciało się go pozbyć, pozwolił bandzie staruchów rozprawić się z młodymi wilkami, nauczyć ich moresu dla starszeństwa i ustawić w kolejce do awansu. Dlatego właśnie imperium musiało się rozlecieć. Nie przez kryzys gospodarczy. Za Koby też zdychali z głodu, ziemię żarli, ale z pyskami pełnymi tej ziemi chwalili swego władcę.

Firmie Don Lucia jeszcze taki koniec nie groził. On sam, trzydziestosześcioletni capo mandamento był tego najlepszym dowodem. Już nie sprytny półanalfabeta, przebiegły, ale w sumie prymitywny bandzior w rodzaju Riny, Inzerilla czy innych założycieli imperium. Już nie gość z opiłowaną dubeltówką, ściągający upizzu z burdeli i kasyn, nie przemytnik heroiny, nawet nie organizator wielkiego, międzynarodowego handlu wszystkim, bez czego demokratyczne państwa nie mogły się obejść, a czym handlować oficjalnie nie śmiały. Nowe pokolenie mafii nie różniło się niczym od potomków starych arystokratycznych rodów – zlało się z nimi. Byli elitą menedżerów, obracali bilionami, kontrolowali ponadpaństwowe kartele, bywali na proszonych audiencjach u najważniejszych mężów stanu, zabiegających o ich łaski. Powyżej pewnych sum przestępstwo już przestaje istnieć – pozostaje tylko polityka.

Zresztą, kimże był Karol Wielki? Bezwzględnym analfabetą, jak Toto Rina, walczącym wszelkimi metodami o pomnożenie rodzinnych dóbr. Kim, do cholery, był taki Chrobry albo Krzywousty? Chciwymi facetami, rozlewającymi bez cienia skrupułów krew, gotowymi mordować rodzonych braci i wykłuwać im oczy, byle jak najwięcej zagarnąć pod siebie. Wielkie i szczytne uzasadnienia przyszły całe wieki potem. Pewnie oni sami by się z nich zdrowo uśmiali.

– Niepewny teren – westchnął wreszcie Don Lucio, spoglądając na krawędź cienia zbliżającą się powoli do miejsca, gdzie siedzieliśmy. – Duże ryzyko…

Na to akurat byłem przygotowany.

– Don Lucio, nie będę panu przedstawiał kalkulacji. Sam pan dysponuje lepszymi i wie doskonale, co proponuję. Jeżeli chce pan przysłać ludzi, żeby na własne oczy przekonali się, jak niewielkich nakładów wymaga obecnie wznowienie produkcji w Tulczynie, to zapraszam serdecznie. Oczywiście, może pan wybudować gdzieś na świecie zakłady wzbogacania uranu zupełnie od nowa. Gdzieś w Gujanie albo na wyspach Pitcairii. Pańską firmę na to stać. Ale jakim kosztem? I przy jakich niedogodnościach z transportem surowców? Złożyłem poważną ofertę, Don Lucio.

Nadal wpatrywał się w skupieniu w sobie tylko znany obraz wyświetlany przez jego grube, ciemne okulary. Krzywił się przy tym coraz bardziej, jak po ekoburgerze z siekanej kolokazji i torfu, serwowanym w restauracjach pana Zenka.

– Gdzieś w Gujanie albo na wyspach Pitcairn nie grożą mi nagłe zmiany sytuacji. Transport, mówi pan. Proszę bardzo: od czterech lat cała Ukraina jest pozbawiona komunikacji kolejowej. Nie postawi pan co sto metrów człowieka, żeby pilnował skrzynek sterowniczych, styków, miedzianych kabli i urządzeń trakcji. Czy wyobraża pan sobie wożenie rudy uranowej parowozem Union Pacific, pod eskortą kawalerii, jak na Dzikim Zachodzie? Oczywiście, najsensowniej byłoby oprzeć się na produkcji kopalń Zachodniej Syberii, ale pomiędzy wami a Zachodnią Syberią dziś jest wielka smuta, a co tam będzie jutro, nawet Pan Bóg ma pewnie od swoich ekspertów diametralnie sprzeczne raporty. W ostateczności można by uruchomić most powietrzny, ale przecież – teraz to on pochylił -się w moją stronę – siedzi pan jak korek pomiędzy dwoma muzułmańskimi potęgami, tą z Bałkanów i tą z Kaukazu. Jeśli zechcą one zamknąć pierścień wokół Morza Czarnego, to pan, panie Skrebec, wystrzeli prosto w sufit, jak z dobrze potrząśniętego szampana. Czym pan dysponuje? Dwoma korpusami piechoty, słabą brygadą czołgów i paroma dywizjonami śmigłowców szturmowych. A strategiczna obrona przeciwlotnicza, systemy wczesnego ostrzegania, myśliwce przechwytujące? Pan sam wie, o jakich sumach w tej chwili mówię. Minie wiele lat, zanim ten kraj odbuduje się na tyle, żeby samodzielnie utrzymać taką armię, jaką pan ma obecnie, zapewnić uzupełnienia lekkiego sprzętu i modernizację systemów dowodzenia. Z takimi siłami mógł pan, owszem, wydusić bandy, odpędzić Dońców i Rosjan, a teraz od czasu do czasu sprać jakiegoś beja, któremu się zamarzy pohulać po Naddniestrzu. Ale gdyby Saled-Din postanowił któregoś dnia ruszyć regularną armię…