Выбрать главу

Machnął ręką, że szkoda więcej o tym gadać.

– A co pana chroni tutaj, Don Lucio? – odparłem. – Te kilka dywizji amerykańskich pedałów razem z ich VI Flotą i lotnictwem, wydelegowane przez Narody Zjednoczone do zaszczytnej misji humanitarnej na Bałkanach? Za pół roku, najdalej za rok rządy Nowej Afryki, Oklahomy, Ecotopii i co tam się jeszcze u nich wyroiło wezmą się za łby i same będą tej armii potrzebować. Po co Europie nasze wojska, powiedzą, skoro ma taki traktat pokojowy, skoro wreszcie pojednała się ze światem arabskim raz na zawsze? Prawda? Zostaną nam europejskie siły zbrojne, wystarczająco liczne, żeby wypełnić zadania żandarmerii W dodatku prawie połowa ich żołnierzy to kolorowi, a co najmniej jedna czwarta zaciągnęła się kiedyś, skuszona zarobkami, tylko wskutek głębokiego przekonania, że nigdy już w dziejach nie dojdzie więcej do żadnej wojny. Wie pan, – Don Lucio, przyznaję, że jeśli Sal-ed-Din zapragnie zdobyć Kijów, nie będę mu się w stanie długo opierać. Ale na pewno będzie miał z tym odrobinę więcej kłopotu niż ze zdobyciem Londynu albo Paryża. Choć tam, oczywiście, będzie się musiał poważnie liczyć z marszami pokojowymi i protestami intelektualistów.

– Nie zaprzeczam – zgodził się Don Lucio. – Ale to w niczym nie zwiększa pańskich możliwości.

Być może mnie słuchał i patrzył na mnie, a być może oglądał w tych swoich okularach wideoklipy albo relacje z Kongresu. Strasznie nie lubię mówić do posągu.

– Jestem dowódcą armii, nie kompanii. Strategiem. Nie ma biznesu bez ryzyka, ale trzeba dostrzegać szansy, nie tylko trudności – przełknąłem resztę bagiennej whisky. Zatelepało. Odstawiłem kieliszek.

– Nikomu dotąd nie udało się zjednoczyć islamu na długo – podjąłem po chwili. – To zbyt sprzeczne żywioły. Siedzę pomiędzy dwoma potęgami, ma pan rację. Ale zapomniał pan, że na Bałkany weszli syryjscy sunnici, a Kaukaz pozostaje w ręku szyitów. To bardzo poprawia moją sytuację. Niech pan zresztą spróbuje postawić się na miejscu Sal-ed-Dina. Z jednej strony ma pan Afrykę, i to jest pańskie największe zadanie: podporządkować sobie do końca cały ten kontynent, zjednoczyć plemiona Sudanu, Czadu, Kongo i Somalii w jednej wierze, pchnąć je dalej, aż po wyniszczone przez komunistów złoto- i diamentonośne południe. To wymaga lat, ogromnego wysiłku militarnego i ekonomicznego, gigantycznych inwestycji na zajętych terenach. Z drugiej: jeśli coś panu zagraża, to zagrożenie to leży na wschodzie. W Indiach. Hindusów jest kilkaset milionów i będą walczyć z muzułmanami, dopóki się ich wszystkich nie pozarzyna, a to jednak musi trochę potrwać. W dodatku za Hindusami leżą Chiny, a to już potęga. Tylko dzięki wzajemnie w siebie wycelowanym pociskom jądrowym oba mocarstwa nie mogą przystąpić do otwartej walki. Ale będą sobie na każdym kroku uprzykrzać życie, wspierać lokalne partyzantki, starać się kawałkami wyciągać sporne tereny ze strefy wpływów rywala: zupełnie jak dawniej Sowiety i Ameryka. No więc, niech pan pomyśli, Don Lucio, po co Sal-ed-Din miałby w tej sytuacji ruszać chylącą się ku upadkowi Europę, która sama oddaje mu się w ręce?

– Już pan zna wyniki obrad Kongresu?

– A pan nie?

Don Lucio sięgnął po mój kieliszek, postawił go obok swojego i wydobył z trzewi barku butelkę, identyczną jak poprzednia, tylko tym razem białą etykietę zdobiły cyfry: „15.03”.

– Tak, to wszystko teatr – westchnął. – Te obrady, ustępstwa, mozolne osiąganie kompromisu… Oczywiście, wiem od dawna, co zostanie podpisane. Muszę wiedzieć. W końcu od tego nowego światowego ładu będą zależeć nasze interesy. No więc ma pan rację: zrzekamy się jakichkolwiek wpływów poza Kontynentem i zobowiązujemy do udzielenia ludom Trzeciego Świata „cywilizacyjnego i technologicznego wsparcia”, bo to lepiej brzmi niż haracz. I podpisujemy kartę wolności wyznania muzułmańskiego w Europie. Ale w zamian nasi kolorowi przyjaciele pomogą nam wreszcie uporać się z rasizmem, faszystami, separatyzmami i innymi haniebnymi plagami białej cywilizacji. No i oczywiście przestaną nas mordować. Pan, jako żołnierz i człowiek o ambicjach władcy, ma na ten temat swój pogląd, a ja swój. Wie pan, co dla mnie znaczy ten traktat? Dla mnie on znaczy, że kapitały idą w cenę, a ludzie, którzy potrafią nimi obracać, idą w cenę jeszcze bardziej.

– Nie mam wątpliwości, że poparcie mojej propozycji i życzliwe przedstawienie jej właściwym osobom zdobędzie panu wielkie uznanie.

– Niech pan dokończy swoją myśl. Islamu nie da się zjednoczyć na długo, mówił pan. To znaczy…?

– To znaczy, że Sal-ed-Din któregoś dnia odejdzie i rządzone z Damaszku imperium może się wtedy rozpaść. Ale nawet jeśli jego następcy podejmą ekspansję, pójdzie ona tam, gdzie opór jest najsłabszy. Nie na Ukrainę, dopóki my tam stoimy, na pewno nie. Bardziej na północ, przez ziemie Kozaków dońskich na Rosję… albo przez Bałkany na Europę. Chociaż tu sprawę załatwi szybko sama imigracja oraz demografia. Za dwieście lat biały człowiek będzie nad Sekwaną równą rzadkością jak dziki ryś.

Tym razem ciecz w kieliszku smakowała gruszą i wrzosem. Sherry, ale równie mocne jak poprzedni trunek, na pewno ponad pięćdziesiąt wolt.

– Barbarzyńcy byli w stanie zalać Imperium Rzymskie – odezwał się Don Lucio, wciąż z tym dziwnym uśmiechem, odczekawszy, aż zdążę w pełni docenić smak jego napitku. – Ale nie byli w stanie nim rządzić. Zna pan tę czarną dziurę historii, te cztery wieki pomiędzy upadkiem Rzymu a Karolem Wielkim? Ja wiem, żołnierze mają inne zajęcia, ale w wolnej chwili… polecam to pańskiej uwadze. Te królestwa Gotów, Wandalów, Franków, w których po dawnemu wszystko trzymało się na starej, rzymskiej administracji. Tylko rzymscy arystokraci umieli sobie radzić z rządami. To oni opływali w dostatki, na nich wspierała się władza barbarzyńskich królów. A przecież w porównaniu z dzisiejszymi czasami wówczas wszystko było takie proste.

– Ale w końcu Rzymianie powymierali.

Po raz drugi w tej rozmowie Don Lucio machnął ręką.

– Tyle stuleci… Cóż, nic nie jest wieczne. Narody wymierają. Starzeją się, tracą siły, wolę przetrwania. Cóż poradzić…

– Przemija postać świata – powiedziałem.

– Przemija postać świata – powtórzył. – Pięknie pan to sformułował, panie Skrebec. Jaka szkoda…

Nie doczekałem się, aż Don Lucio wyjaśni, czego mu tak bardzo szkoda. Uniósł nagle swój kieliszek pod światło i rozpromienił się, patrząc, jak w złocistym płynie zagrały ostatnie pobłyski zachodzącego słońca. W ciągu naszej rozmowy zdążyło ono schować się całkiem za drzewami, wystawała już tylko górna krawędź tarczy.

– Heavenly dram – mruknął Don Lucio do siebie. -Wie pan, panie Skrebec, ze wszystkich pytań, jakie sobie ludzkość zadaje, tylko jedno jest naprawdę trudne: czy lepiej spędzić noc z kobietą, czy z whisky. – Upił odrobinę i opuścił dłoń z kieliszkiem na kolana.