– Pełną Żydów – przerwał mi oskarżycielsko. Skinąłem tylko głową.
Tak, to prawda. Dla mnie oni nie są ciężarem. Zapewniają mi pieniądze, kobiety, inwestycje, fachowe kadry dla administracji i obrotu finansami. Są lojalni, bo wiedzą, że ich los zależy od mojego kaprysu. W końcu, gdzie mają się podziać? Wy ich nienawidzicie. Murzyni ich nienawidzą. Chińczycy, jeśli ich tolerują, to tylko na złość wam. Z Izraela pozostała tylko wypalona pustynia. W Europie nikt jeszcze nie ma śmiałości głośno się do tego przyznać, ale tu też ich nienawidzą… Zbliżył się do mnie i zajrzał mi w twarz.
– Żałujesz ich?
– Nie. Po prostu korzystam z tego faktu. Abu-Dali powrócił do swego fotela i zasiadł na nim.
– A czy ty wiesz – odezwał się w końcu – że Sal-ed-Din właśnie zobowiązał się uroczyście zrezygnować z wszelkich roszczeń terytorialnych?
– On nie będzie miał z tym nic wspólnego – odparłem, pochylając głowę. – To ja. Tylko ja. Wasz władca po prostu uzna moją suwerenność.
I nagle poczułem, że znowu rozpoczyna się kryzys. Przeklęta, nie przewalczona chemia organizmu. Rozstrojone gruczoły znów musiały wpakować w żyły swoją porcję paskudztwa, i nie było sposobu, żeby nad tym zapanować – wiedziałem, że wkrótce zacznie się ból stawów, słabość mięśni, a potem ta przeklęta depresja, cena za sprawność w walce i w dowodzeniu, za jasność umysłu przez sześć-osiem godzin na dobę. Depresja, którą pokonać może tylko zastrzyk chemikaliów z bustera lub którą może oswoić alkohol. Ale w tej chwili nie mogłem ani pić, ani ustawić bustera. Mogłem się tylko modlić, żeby muslim zdecydował się wreszcie, jak najszybciej.
I zostałem wysłuchany.
Abu-Dali uniósł głowę i raz jeszcze zaśmiał się, krótko, urywanie, jak ktoś, kto właśnie zrobił znienawidzonemu wrogowi najlepszy kawał, jaki tylko można wymyślić.
– Wrócisz do siebie, nadżes – oznajmił mi. – Wrócisz i będziesz tam czekał na ludzi mafii. Wolę, żeby produkowała ona swój uran tuż koło nas, niż na drugiej półkuli. A teraz – jego głos nagle stwardniał – podejdź tutaj.
Obrócił się przez ramię i krzyknął po arabsku na swojego czarnego pomagiera.
Cóż, szkoda o tym gadać. Muslimy lubią widowiska. Zwłaszcza widowiska, które potwierdzają ich chwałę i ich bezbrzeżną pychę, z jaką wierzą, że tylko oni, jedyni, są dziećmi prawdziwego Boga. A widok korzącego się Skrebeca, dowódcy wojsk, które jeszcze nigdy nie przegrały żadnej bitwy, Skrebeca leżącego na ziemi, przysięgającego posłuszeństwo i całującego muslimowi jego parszywe nogi, na pewno był widowiskiem godnym tego, by zwołać na nie wszystkich obecnych – Don Lucia, jego totumfackich, goryli, no i oczywiście Stiopę Burgajłowa, który potem usiadł za kierownicą i pośród rozświetlanej tysiącami świateł nocy wiózł mnie do hotelu „Urania”.
I który, jak to ruski, czuł potrzebę, by się usprawiedliwić. Gadał i gadał, że muszę go zrozumieć – oni tam w Zachodniej Syberii ledwie wyszli spod sowieckiego buta, a już przez granicę pchają do nich łapy kitajce i kto obroni, kto uratuje?
Kiwałem machinalnie głową, czując jak pieką mnie policzki, bliski myśli o samobójstwie, upokorzony, ze łzami nabrzmiewającymi tuż pod krawędzią powiek, oszołomiony zastrzykami bustera, który wreszcie mogłem rozkręcić na ful – ale pewien, że jeśli ten kraj ma się podnieść, to niech mnie zabiją, nie mogłem, po prostu nie mogłem inaczej.
Kiedy dwa dni później wracaliśmy z Wiednia, Stiopa o niczym już nie pamiętał, a w każdym razie tak się zachowywał. Lał w gardło koniak szklankami, dowcipkował, powtarzał chłopakom kongresowe plotki. Dilijczan spał, zmęczony ostatnimi dniami nie mniej ode mnie, inni chłopcy gadali głośno, śmieli się z trupa Potapowa i młócili kartami o przytroczone do oparć stoliki. Ale żaden nie odważył się podejść do mnie i spytać, dlaczego nie przyłączę się do nich, dlaczego milczę i wpatruję się z roztargnieniem w mknące pod brzuchem samolotu pola, trawy i wypalone słonecznym żarem lasy.
Tam, tysiąc metrów pod nami, ludzie starali się żyć. Na tej spustoszonej, zestepowiałej ziemi, pośród ruin i resztek starego świata. Co takiego tkwi w człowieku, że cokolwiek się stanie, zawsze gotów jest zabrać się do uprzątania ruin? Jak te pustynne porosty – kłębki zeschniętego ciernia, którymi wiatr ciska na prawo i lewo przez całe lata, ale niech tylko poczują odrobinę wilgoci, niech na moment dotkną żyźniejszej ziemi, już wypuszczają pędy, chwytają korzonkami grudy podłoża, chłoną z niego życie – i w pośpiechu, póki trwa łagodna, życzliwa pora deszczowa, starają się wypuścić nowe cierniste odrosty, które podejmą ich tułaczy los na wietrze. Z ludźmi tak samo. Dopiero co ustały walki – a już ciągną na tę umęczoną ziemię. Budować tu domy, znajdować kobiety, chronić je, walczyć o życie.
To była ta fala – ta fala, która mnie niosła. Ci prości, zwykli ludzie, gotowi zdać się na moją opiekę, na moją władzę. A ja nie będę ich dusił podatkami, nie będę pasł na ich krzywdzie urzędasów, dworaków, nie będę się starał nachapać i uciekać z nakradzionym dobrem, jak demokratyczni politycy. O nie! Wiedziałem – ta ziemia zakwitnie. Już, wystarczyło ogłosić, że każdy, kto tu osiądzie, będzie wolny, zobowiązany tylko do lojalności i równej dla wszystkich opłaty na wojsko – a ciągnęli zewsząd. Warto było znieść wszystko. Nawet upokorzyć się przed muslimami, nawet ryzykować. Trzeba było się ugiąć, by zwyciężyć.
Ale gdy tak siedziałem na pierwszym fotelu, tuż za przepierzeniem dzielącym kabinę pasażerską od sterówki, gdy wpatrywałem się w ziemię pod sobą, troski pozostały gdzieś daleko, stały się nieważne – wiatr wypełnił skrzydła i niósł, niósł mnie coraz wyżej. Niech tylko minie tych kilka lat, niech odbuduję Tulczyn, fabryki zbrojeniowe i niech zdobędę pieniądze na strategiczne lotnictwo, na systemy szybkiego ostrzegania… Niech obejmę swą władzą Polskę, a tam przecież ludzie tylko o tym marzą, przywitają jak zbawienie – wtedy zobaczą muslimy, co sobie robię z przysiąg i hołdów. Tak, to jeszcze mnóstwo pracy. Stworzyć cały aparat państwa, ustanowić tyle praw, tyle służb… Ale jeśli umiał to analfabeta Karol Wielki, jeśli umieli Chrobry czy Krzywousty – dlaczego nie mógłbym tego umieć ja, gdy oto znowu świat obraca się i odmienia swą postać?
I tak uniesiony ponad ziemię dostrzegłem niebieską nitkę Dniestru, a za nią już zaczynało się moje władztwo, moja ziemia, umęczona suszą, obrócona w step, zgliszcza i perzynę, splugawiona przez bejów, kamandirów, Potapowów, ale wciąż urokliwa, pełna jarów, pól i wzgórz, wciąż śmiejąca się do mnie. A tam, za kolejną błękitną nicią już czekała Chortyca i mój sztab, i zrezygnowany Łarycz, dożywający swych dni na stanowisku, i kobieta, która da mi i tej ziemi następcę. Odetchnąłem głęboko, niesiony wiatrem, niesiony marzeniem, unoszony wciąż wyżej i wyżej, jakby sam Bóg chciał, żebym mógł spojrzeć na tę ziemię z tak wysoka, jak on, i zobaczyć, i raz na zawsze zapisać to sobie w duszy, jak tam, na dole, pośród szarych, malutkich jak mrówki, zabieganych ludzi – jak tam na dole jest straszliwie, niesamowicie, niewiarygodnie wręcz pięknie…
maj 1993
Czerwone dywany, odmierzony krok
Wcale nie chcę tutaj być.
Białe, zdobione stiukami ściany, kasetonowy sufit, ogromne lustra w złoconych, stylizowanych na barok ramach. Taki sam pseudobarokowy ornament na drzwiach. Jeden z ochroniarzy trzyma już rękę na masywnej, mosiężnej klamce, czekając na polecenie Tourilla. Ten ostatni jeszcze obchodzi mnie uważnie, o krok, lustrując twarz, węzeł krawata i sposób, w jaki trzymam dłonie. Ogląda mnie, jak pracownik domu pogrzebowego ogląda po raz ostatni upudrowanego do trumny trupa, zanim otworzy drzwi żałobnikom.