Wreszcie Tourill zajmuje swoje miejsce, o pół kroku za moim lewym ramieniem, drzwi otwierają się i wyćwiczonym krokiem, odpowiednio wolnym, by stworzyć wrażenie dostojeństwa, i odpowiednio szybkim, by okazać prężność i energię, wpływamy po czerwonej ścieżce dywanu w blask telewizyjnych halogenów. Mam ochotę skrzywić się, wzdrygnąć z niechęcią, ale moje rysy pozostają nieruchome, zastygłe w wystudiowanym, trenowanym długo wyrazie optymizmu i pewności siebie. To coś więcej niż wyraz twarzy; to obrona przed gęstwą wymierzonych we mnie drapieżnie obiektywów i mikrofonów próbujących rozdrapać pokrytą makijażem skorupę, zatopić się jak najgłębiej we wnętrznościach. Nie odróżniam w ciżbie poszczególnych sylwetek – nie dlatego, że oślepiają mnie halogeny. Umiem, patrząc na ludzi, nie rozpraszać uwagi na pojedyncze osoby, dostrzegać całość, grupę. To szczególny talent. Właśnie on pozwolił mi osiągnąć w życiu to, co osiągnąłem.
Gwar cichnie z wolna, gdy zbliżam się do mikrofonu, Tourill spoza moich pleców wymienia z dziennikarzami jakieś znaki. Mistrz ceremonii: on będzie ustalać, kto i kiedy może zadać mi pytanie, nagradzając tym prawem tych, którzy relacjonują negocjacje uczciwie, i karząc oszczerców. Ale to dopiero za chwilę, po oświadczeniu.
Patrzę śmiało wprost w wyblakłe, rybie oczy kamer i myślę o was, przyczajonych za ich pozbawionym wyrazu połyskiem. Jesteście tam, wiem. Cokolwiek byście o mnie mówili, nie możecie się powstrzymać od spoglądania w telewizor. Przyciągam was z magnetyczną, nieodpartą siłą, możecie palić moje kukły, ale stawicie się w komplecie na każde kolejne wydanie „Wiadomości”, oczekując w napięciu tych kilku słów o postępie rokowań.
Co miałem powiedzieć? Nagła pustka w głowie. Wszyscy umilkli, zapada coraz głębsza cisza. Coś powinienem powiedzieć, czuję to w piersiach, niemal na języku, ale milczę. Otwieram usta, lecz starannie przygotowane, wyważane długo słowa rozpłynęły się gdzieś bez śladu. Zamiast tego widzę, jak za mną jeden z ochroniarzy płynnym, wyćwiczonym ruchem unosi pistolet do mojej potylicy. W jaki sposób mogę go widzieć, skoro stoi on dokładnie za moimi plecami? Nie wiem. Widzę. Ułamek sekundy później dostrzega ten ruch cała sala, Tourill szarpie się w nagłym półobrocie, ludzie otwierają usta do krzyku, zaczynają unosić ręce. Nieme zaskoczenie w oczach -wszystko w ułamku sekundy, gdy ochroniarz pociąga za spust.
Nie słyszę huku ani nie czuję bólu, kiedy strumień ognia rozsadza mi czaszkę, zbryzgując garnitury i twarze krwawym kisielem. Tylko nagle spływa na mnie jakaś niewiarygodna, nie doświadczona nigdy w życiu ulga. Czuję się lekki, wolny jak ptak, szczęśliwy – całe tony noszonego mozolnie, na wpół zapomnianego ciężaru poleciały w przepaść, rozpiera mnie nagła radość, chce mi się podskakiwać, krzyczeć, śmiać. Śmieję się do rozpuku, zanoszę się śmiechem, trzęsę się od śmiechu, z odstrzeloną pokrywą czaszki, zmasakrowaną twarzą i wypływającymi oczami, a oni, zbryzgani moją krwią i mózgiem, też zaczynają się śmiać, patrząc, jak podryguję zakrwawiony i potrząsam ochłapami głowy – jeden po drugim przyłączają się do mego śmiechu kamerzyści, dziennikarze, moja świta, wszyscy zaczynają się chwytać za podskakujące brzuchy, słaniać w niepowstrzymanych paroksyzmach, wreszcie cała sala zanosi się rechotem narastającym aż do ogłuszającego ryku.
I nagle, u samego szczytu, ten rechot urywa się, jak ucięty nożem. Uświadamiam sobie, że siedzę w mokrej pościeli, zlany lodowatym potem, cały dygocząc od śmiertelnego strachu. W pustej sypialni dyszę długo i ciężko, ukrywając twarz w dłoniach.
Ile już było takich przebudzeń? Nie potrafię zliczyć. Za każdym razem te same stiuki, kasetony na suficie, te same ciężkie drzwi z wypolerowaną do błysku klamką i pozłoconym, pseudobarokowym ornamentem. W istocie nigdy w życiu nie byłem w takim miejscu. Inaczej musiałbym je sobie przypomnieć; odkąd ten sen zaczął się powtarzać, nad niczym nie zastanawiałem się równie intensywnie.
Oddech uspokaja się, serce wraca do normalnego, spokojnego rytmu. Wiem, że nie zasnę już do rana. Leżę obolały w zmiętej pościeli, pogrążony w odrętwieniu, od czasu do czasu zapadając w wyczerpujący półsen. Drobinki kurzu wirują w smudze słońca z nie dociągniętej kotary, wznoszą się i opadają, mógłbym zostać tak już na zawsze, wpatrując się w ich taniec. Zmęczony, potwornie zmęczony. Dopiero poranny prysznic, pierwsza kawa i śniadanie przywrócą mięśniom prężność, napełnią je energią, aż do nocy.
Trzask drzwi. Udaję, że jeszcze śpię. Van der Dunn wchodzi do sypialni i, jak zawsze, potrząsa lekko moim prawym ramieniem. Jeśli mruknie tylko: „Dzień dobry”, a, jeszcze lepiej, nie powie nic, to dobrze. To będzie znaczyło, że dzień nie rozpoczyna się od kolejnej katastrofy.
– Przykro mi, panie przewodniczący. Czas wstawać -słyszę. Poruszam lekko głową, nie otwierając jeszcze przez chwilę oczu. Czuję się, jakbym całą noc uciekał przez krzaki i kamieniste pola przed jakąś bandą, która i tak na końcu dopadła mnie i obiła kijami. Zawsze się tak rano czuję.
– Złe wieści – nie pytam, po prostu stwierdzam fakt. Nie odpowiada. Po co? Słyszę, że jest już w łazience, ustawia dla mnie temperaturę wody.
Zbieram się z łóżka, zanim przyjdzie pokojówka. Udaję nieco bardziej zaspanego, niż w rzeczywistości jestem -jakby dopiero Van wyrwał mnie ze snu. O nocnych koszmarach przewodniczącego Mathieu-Ricarda nie może się dowiedzieć nikt, nawet jego osobisty sekretarz. Przenikliwy dreszcz, gdy rozgrzane ciało, wprost z pościeli, styka się z wodą. Wytrzymuję tę chwilę, zaciskając szczęki, zanim strumień prysznica nie zmieni się w pieszczotę.
Dlaczego w tym śnie nie ma Van der Dunna? Powinien być. Nie odstępuje mnie przecież na krok. To on jest moim mistrzem ceremonii, pierwszym przybocznym i namiestnikiem przekazującym zainteresowanym podjęte przez szefa decyzje. Tourill pojawia się jedynie na czas wywiadów i konferencji, gdy muszę stawić czoła dziennikarzom. Ale nawet wtedy Van zawsze jest w pobliżu.
A jednak ten sen wydaje się w jakiś sposób prawdziwy. Coś różni go od zwyczajnych, nocnych rojeń, od których człowiek opędza się łatwo i zapomina, nim skończy śniadanie. Nie tylko to, że tak uparcie się powtarza – jest w nim coś nieuchwytnego, jakaś nieobecna w tych zwykłych rojeniach intensywność doznań…
Van puka lekko do drzwi łazienki. Zamykam wodę, trę skórę grubym, włochatym ręcznikiem. Na półce czeka przygotowana, świeża bielizna. Życie wróciło do mojego ciała.
Pokojówka zrobiła już swoje, wyszła. Taca ze śniadaniem czeka na niskim stoliku w salonie. Zasłony lekko odsunięte, ale nie za bardzo, dalej od okna wciąż zalega przyjemny, nieco tylko rozjaśniony półmrok. Zapadam w głęboki fotel, sięgając po jedzenie. Największy głód czuję zawsze rano, po kąpieli. Prawdziwe jedzenie, nie jakieś sojowe ekogluty, które trzeba skubać na oficjalnych rautach i jeszcze udawać, że smakuje. Van przysiadł obok na kanapie, czeka z nowinami, aż zjem. Miło z jego strony. Mimo wszystko spieszę się ze śniadaniem. Denerwuję się? Oczywiście, że się denerwuję. Na litość boską, od wyborów, które wygrał Kuruta, minęło już siedem miesięcy i ciągle nie widać końca! Fisher, mój poprzednik, był pewien, że po ich zdelegalizowaniu załatwi sprawę w dwa tygodnie. Potem liczyliśmy, że w miesiąc, dwa… Właściwie cały czas wydawało się, że porozumienie leży w zasięgu ręki, że Kuruta potrzebuje jeszcze tylko kilku drobiazgów, aby zachować twarz wobec swojego elektoratu.