Trudno się dziwić, że jak ognia unika w swych wystąpieniach akcentów, które pomogłyby radykałom odebrać mu zaufanie imigranckiego elektoratu. Muszę go zrozumieć, choć, oczywiście, nie upraszcza w ten sposób mojego zadania.
Ale ja nie jestem od prostych zadań. Wiem, że znowu skupi się na mnie wściekłość krzykaczy, niezdolnych pojąć, że gdy gra idzie o tak wielką pulę, nie czas szukać zemsty za kilku zabitych. Oni i tak nie zmartwychwstaną, nawet gdybyśmy wyłapali oprawców i urządzili im pokazowy proces ku uciesze gawiedzi.
Dobrze, plujcie na mnie. Zniosę to, jeśli trzeba. Kiedy ten kryzys minie, kiedy światowy handel ustabilizuje się wreszcie, kiedy przetrwamy głupie zawiści o to, kto komu odbiera pracę i opiekę socjalną, kto przejada wypracowany przez kogo dochód – wtedy znajdą się ludzie wystarczająco mądrzy, by chwycić was za łby, przygiąć je do kart traktatów i krzyknąć: Tu! Patrzcie! Tak niewiele brakowało, by Europa pogrążyła się w etnicznych waśniach, by popadła w rozdrobnienie i cofnęła się w marszu ku przyszłości o całe stulecia – ale na szczęście mieliście wtedy prawdziwego męża stanu, który to zawczasu dostrzegł i udaremnił! Tego właśnie, którego opluwaliście, nic nie pojmując z jego wielkiej gry! Tak, durnie, tak będzie, przyjdziecie mnie jeszcze przepraszać i dziękować!
Patrzę na Gruyera, na Vana. Skupione twarze, posępne. Moja pewnie wygląda teraz podobnie. Van gasi telewizor.
Tak, nie ma się jeszcze co unosić. Czuję gorycz, która przywraca mnie chwili obecnej. Cóż, na razie jeszcze daleko do triumfu. Na razie mamy kolejne trupy, histerię w mediach i w niedługim czasie prawdopodobny wybuch niezadowolenia skierowany przeciwko Grupie Kontaktowej i jej przewodniczącemu.
I mamy przemówienie doktora Kuruty, urzędującego prefekta regionu Dolna Walonia, który nie wyraził ubolewania w związku z incydentem ani nie potępił jego sprawców. Zamiast tego stwierdził, przy aplauzie słuchaczy, że inspiracji takich wydarzeń należałoby upatrywać w krzywdach, doznanych przez imigrantów, i Jątrzącej propagandzie mediów”, która uparcie wmawia, że każdy bandyta przychodzi ze Wschodu. Nazwał nawet-incydent w Avesnelles „brudną prowokacją, obliczoną na skompromitowanie autentycznego przywódcy ludu”. To znaczy jego. Jakbyśmy poprzebierali za Słowian jakichś zbirów i nasłali ich na Seguinów, żeby w ten sposób dać powody do następnych oskarżeń przeciwko prefektowi! Milczymy.
– No, tak bezczelnie jeszcze sobie nie pogrywał – przerywa tę ciszę Gruyer, kręcąc swą przekrzywioną głową, jakby z żalem. Podnoszę na niego pytający wzrok.
– Czas pracuje dla nich. On to wie – powtarza Gruyer, a potem nagle robi coś, czego się po nim zupełnie nie spodziewałem: z wściekłością uderza otwartą dłonią w stół, miażdżąc między zębami przekleństwo. Gruyer, Zimna Ryba, jak go nazywają pracownicy Kancelarii, wieloletni pracownik Analiz i doradca w kilkunastu zwycięskich kampaniach wyborczych. Wścieka się jak oszukana panienka. – Kołuje nas jak dzieciaków! – podnosi głos. Tylko na chwilę, zaraz uspokaja się i wraca do swego normalnego, rzeczowego tonu. – To wszystko, na co liczyliśmy, nie ma za grosz sensu. Przykro mi, panie przewodniczący, ale chyba wszyscy się bardzo omyliliśmy co do Kuruty.
W gruncie rzeczy czuję nawet pewną nutę satysfakcji. Moje nerwy, choć podkopane tymi idiotycznymi snami, nie są widać w najgorszym stanie, skoro Gruyer zachowuje się w ten sposób.
– Naprawdę, rozumiem pańską irytację – mówię, machinalnie wchodząc w ton wyćwiczony na konferencjach prasowych. – Sądzę, że wszyscy jesteśmy równie głęboko poruszeni tym, co się dzisiaj stało. Niemniej…
– Niech pan da spokój, szefie – jego krzywa, przypominająca kobolda twarz wydaje się teraz pełna rezygnacji. – Nie wierzę, żeby mogli to zrobić bez jego wiedzy i zgody. Ten człowiek kpi z nas w żywe oczy. Wodził nas za nos, udając, że już-już, zaraz ustąpi, a kiedy cierpliwość opinii publicznej doszła do granicy, uderza…
– Ale ta mediacja… – przypominam.
– Kolejny wybieg – macha lekceważąco ręką. – Będą przewlekać sprawę, a pańska pozycja słabnie. Chcą doczekać zmiany na stanowisku przewodniczącego Grupy Kontaktowej.
To dziwne, ale jakoś przywykłem słuchać rad Gruyera i jego pewność siebie robi na mnie wrażenie. Trudno mi znaleźć odpowiedź.
– Jeżeli napad w Avesnelles był dokonany za wiedzą Kuruty, to znaczy, że on już wybrał i dalsze negocjacje tracą sens. A jeśli zrobili coś takiego bez jego wiedzy… To znaczy, że jest pajacem bez żadnej realnej władzy i wtedy rozmowy z nim też nie mają sensu.
– Więc co? – podejmuję po chwili.
Poprzestaje tylko na bezradnym otwarciu ust. Tak, wcale mu się nie dziwię, że nie znajduje odpowiedzi.
– No tak – odzywa się Van. – Ale jest zgłoszona konkretna propozycja, misja dobrej woli… – zerka w notatki – Mariki L., popularnej gwiazdy filmowej. To dość egzotyczna kandydatura, wiem, ale mam mało czasu na odpowiedź…
– Nie ma mowy – Gruyer kręci zdecydowanie głową. Co on sobie myśli, u diabła? To ja tu decyduję, o czym jest mowa, a o czym nie.
Van czeka na odpowiedź, nieporuszony. Właściwie nie muszę motywować swojej decyzji, ale nie chciałbym, żeby odnieśli wrażenie, że powoduje mną przekora czy emocje.
– Dość… oryginalna osoba jak na tego typu sprawę, to fakt – oznajmiam. – Ale oryginalne rozwiązania przybliżają do celu. Jest, zdaje się, popularna. Zwróciła się najpierw do Kuruty, bo łączą ich więzy pochodzenia, ale skoro on to podjął, wypadniemy bardzo źle w opinii publicznej, jeśli będziemy tymi, którzy odmawiają. Spotkam się z nią. Jak najszybciej.
Coś ruszyło z miejsca.
– Jutro?
– Nawet dziś po południu. Przesuń coś, jeśli trzeba…
– Do pierwszej pracujemy nad wystąpieniem, szkic jest już gotowy, Tourill czeka, aż znajdzie pan czas na zaakceptowanie założeń… Potem nagranie, potem ma pan dwugodzinną telekonferencję z Brukselą, potem Des Paul…
Kto to jest ten Des Paul, do licha?
– Przesuń go na inny dzień. Przyjmę Marikę L. po szesnastej w salonie na dole, chcę żeby był tam Tourill. I niech mi jak najszybciej przyśle kogoś z informacjami na jej temat.
Znam Vana. Ta mina znamionuje, że coś ma ochotę pokręcić.
Ten Des Paul był już przesuwany, i to kilka razy. Może w takim razie przedłuży pan dzisiaj nieco dzień i przyjmie go po Marice?
– To aż tak pilne? Przypomnij, o co chodzi z tym Paulem?
– To raczej prywatne spotkanie. Pański przyjaciel dotarł do mnie jakiś czas temu nieoficjalnymi kanałami z wiadomością, po której kazał pan umieścić go w terminarzu.
No tak, Des Paul! Jeden z niezliczonych przyjaciół z młodości. Oczywiście. Ale jaka znowu wiadomość? Dziwne, naprawdę nie pamiętam.
– To było jakieś dwa tygodnie temu, twierdził, że chce pana ostrzec przed jakimś niebezpieczeństwem. Polecił mi pan wtedy znaleźć wolny termin, ale cały czas coś okazywało się pilniejsze. Chwileczkę, mogę odtworzyć tę wiadomość z zapisów…
– Mniejsza z tym. Postaram się przyjąć go wieczorem, po mediatorze – nabieram oddechu, podkreślając wyczerpanie wątku. Pretekst, jak zawsze. Prawdziwa zmora, byli przyjaciele… Kiedy już docisną się tym lub innym sposobem, zawsze okazuje się, że chcą, by im coś załatwić. -I niech mi jak najszybciej zbiorą informację o tej… no…
– Marice L. – podrzuca bezbarwnym głosem Gruyer. Zapamiętałem jej imię od razu, łatwo wpada w ucho. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego udaję, że jest inaczej.
W tym śnie, który dręczy mnie od pewnego czasu, wychodzimy do dziennikarzy zebranych w hallu jakiegoś pałacyku. Mam wygłosić krótkie oświadczenie. Jakiś zaimprowizowany briefing; tak się robi, kiedy w trakcie negocjacji nagle ujawnią się nowe rozstrzygnięcia. Nie mogę sobie przypomnieć, bym widział kiedyś te wnętrza, ale spotkania Grupy Kontaktowej zazwyczaj odbywają się w podobnych. A więc: śni mi się jakiś przełomowy moment negocjacji, o którym wychodzę powiadomić czekających dziennikarzy. I nie ma przy mnie ani Vana, ani Gruyera? Niemożliwe. Gdyby ten sen miał mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, musieliby być w zasięgu wzroku, powtarzam sobie po raz nie wiadomo który. Gdyby miał cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, to przede wszystkim nie wychodziłbym do dziennikarzy sam, tylko razem z Kurutą albo jego negocjatorem.