Dziwne rzeczy dzieją się ostatnio z moją pamięcią. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, kiedy ten sen zaczął mnie nawiedzać. Na pewno nie od razu po tym, jak otrzymałem z rąk przewodniczącej Komisji Wspólnot nominację na szefa Grupy Kontaktowej. Nie, to było później. Wtedy, gdy zacząłem uświadamiać sobie, że grzęznę. O tę nominację walczyłem bardzo ostro. Wszyscy w Komisji wiedzieliśmy, że Dolna Walonia to tylko przygrywka i że dopóki Azja nie zakończy wojny handlowej, dopóki trendy światowej gospodarki nie ulegną odwróceniu, takie sytuacje będą się co jakiś czas powtarzać. Elektorzy także doskonale to wiedzą. W początkach przyszłego roku kończą się kadencje przewodniczącego i sekretarza Komisji Wspólnot. Zgodnie z kluczem, przewodniczącym będzie teraz mężczyzna. Jeżeli przystąpię do starań o tę funkcję w sławie negocjatora, który zażegnał problem etniczny w Dolnej Walonii, nie sądzę, by ktokolwiek mógł mi zagrozić, a zwłaszcza to żałosne nic, Monbright. Przewodniczący Komisji Wspólnot – to nie jest zbyt wiele na ukoronowanie takiej kariery, jak moja.
I potem nagle, w którejś z rozmów z Gruyerem – Tourill też chyba przy tym był – zdałem sobie sprawę, że propozycje, z jakimi siadałem do stołu, mogą nie wystarczyć.
Fatalne obniżenie moich notowań w sondażach to jeszcze pół biedy – elektorzy, którzy dokonują wyboru przewodniczącego Komisji, nie muszą się na szczęście przejmować falowaniem nastrojów. Ale z każdym tygodniem zaczęła narastać obawa, że nie zdołam doprowadzić rokowań do finału, że zanim to nastąpi, przewodnicząca zastąpi mnie kimś innym. Tak, to musiał być początek stresu i spowodowanych nim snów.
To część ceny, jaką przychodzi mi płacić za osiągniętą pozycję. Każdy inny po prostu zwróciłby się z tym do lekarza i albo uzyskał wyjaśnienie, albo przynajmniej dostał proszki, po których padałby na łóżko jak kłoda drewna, bez czucia i majaków. Albo, jeśli ponad chemikalia przedkłada moc kryształów i wibracji, zapłaciłby za poradę w Świątyni Wodnika. Teoretycznie mógłbym zrobić to samo – zarówno lekarze, jak i szamani wchodzą w skład stałej obsługi Komisji. Tylko że ja nie jestem „każdy inny”. Lekarz, szaman – to słabe punkty. Prędzej czy później mogą sprzedać informację, że przewodniczący Mathieu-Ricard cierpi na koszmary senne. Czyli, właściwie, że przewodniczący jest psychicznie niezrównoważony. Rządzi nami wariat – co za wspaniała wiadomość dla mediów!
Ktoś, kto dzisiaj związany jest z tobą węzłami lojalności, jutro może potrzebować rozgłosu albo pieniędzy i nie będzie miał żadnego powodu, by nie użyć tej wiedzy o tobie, jaką mu nieopatrznie dałeś. Nawet Van nie jest na tyle pewny, by poprosić go o środki nasenne. Przynajmniej dopóki nie jest to absolutnie nieuniknione.
Co wieczór, kładąc się do łóżka, coraz bardziej kurczę się w sobie z odrazy i lęku, co wieczór zdaję sobie sprawę, że znowu wyrwie mnie ze snu strumień ognia rozsadzający czaszkę i ogłuszający, szyderczy rechot.
A jednak nie poddam się. Nie wolno mi.
Pierwsza połowa dnia to okres, kiedy mam najwięcej energii i najwięcej do zrobienia. Zazwyczaj spotkania rozplanowane są co kilka, kilkanaście minut – zrelacjonowanie sprawy, decyzja co do jej dalszego biegu, czasem żądanie uzupełnienia danych, i następny. W tych kilku, kilkunastominutowych odcinkach doglądam pracy poszczególnych działów swojego biura. Dzięki temu wiem, co robi się w każdym z nich i na co mogę liczyć. Między nami mówiąc, doskonale wiem, że większość tej pracy jest bezużyteczna. Nie powiem tego na głos, bo ktoś mógłby z takiego stwierdzenia uczynić jeszcze jeden argument dla populistów. Na zewnątrz musi się wydawać, że cała maszyna Komisji Europejskiej, w której moje biuro, obecnie poszerzone do rangi biura Grupy Kontaktowej, jest tylko drobnym trybikiem, pracuje pod pełnym obciążeniem. Takie jest oczekiwanie wyborców i podatników. Bardzo głupie oczekiwanie, bo przecież są dni, kiedy jest więcej do roboty, a są takie, kiedy nie ma nic. To normalne. Ale musimy to ukryć, żeby jakaś hiena nie złapała nas na przestoju. Więc czasem rzeczywiście niektóre biura popadają w niejakie oderwanie od rzeczywistości, pracując wyłącznie nad efektami pracy innych biur. Nie ma co robić z tego wielkiej sprawy. Doskonale potrafię odróżnić ziarno od plew, nawet w ciągu tych kilku minut, jakimi na to dysponuję.
Szczerze mówiąc, ostatnie miesiące spowodowały narastanie zaległości. Przez większość dni nie ma czasu na normalne, rutynowe spotkania z kierownikami wydziałów.
I dziś też nie będzie. Zaledwie starcza go na zwięzłą konferencję z Tourillem. Zgadza się ze mną, że dotychczasowa strategia informowania o pracach Grupy Kontaktowej wyczerpuje się, nadał już bieg sprawie, jutro przedstawi kompleksową koncepcję zmiany.
Nie ma czasu na szczegóły, bo są już gotowe projekty mojego wystąpienia dla popołudniowych „Wiadomości”. Wraz z Tourillem, Gruyerem, szefami zespołów autorskich i analitykiem, którego zespół dzisiaj testował efekty ich pracy, ustalamy wersję ostateczną. Przypomina to żmudne układanie mozaiki. Analitycy – to mój własny wydział, nie mający nic wspólnego z Analizami, które podlegają bezpośrednio Komisji – wykonali od rana parę tysięcy sondażowych telefonów według wygenerowanej przez komputer listy. Oceny poszczególnych akapitów przygotowywanego tekstu zostały na podstawie tych rozmów wypunktowane według czterech kryteriów. Niektóre punkty się sumują, inne odejmują. Teraz trzeba tak skonstruować całość, aby maksymalnie uwydatnić wątki i sformułowania, które zyskały najwyższą ocenę, prześlizgując się nad frazami wywołującymi niepokój lub negatywne skojarzenia.
Kiedyś, przed laty, od tego właśnie zaczynałem. Moją pierwszą liczącą się funkcją było kierowanie communications group w kampanii przeciwko próbom nuklearnym. Kampania się nie udała, ale moje biuro zwróciło na siebie uwagę skutecznością w organizowaniu wydarzeń, które przyciągały życzliwą uwagę mediów.
Powinienem, kiedy już się to skończy, wykonać kilka niezapowiedzianych wizyt w podlegających mi biurach. Tak po przyjacielsku, przyjść podziękować ludziom za ich wysiłek, poklepać kogoś po ramieniu i powiedzieć, że doceniam jego wkład w nasz wspólny sukces.
Koniecznie muszę powiedzieć Yanowi, żeby zarezerwował na coś takiego miejsce w terminarzu.
Tekst jest już gotowy. Wyjazd do studia opóźnia połączenie z sekretariatu przewodniczącej Komisji. Relacjonuję jej swoją ocenę sytuacji. Przewodnicząca zapewnia, że nadal ma do mnie pełne zaufanie i kryzys nastrojów, jaki zapowiada się wskutek ostatniego incydentu, nie będzie miał żadnego wpływu na ocenę pracy Grupy Kontaktowej.
Nagranie nie powinno mi zająć więcej niż godzinę. To dla mnie rutyna – o tym, jak zachować się przed kamerą wiem więcej niż połowa specjalistów, tłoczących się w charakteryzatorni i westybulu, każdy starający się dopaść mi do ucha i wrzucić do niego to swoje wypracowane mozolnie wskazanie. Van nie odstępuje mego ramienia, cofnięty o pół kroku, przyjmuje wydruki, potwierdza, przekazuje uwagi – zdaje się mieć dziesięć rąk i ze cztery kręcące się na wszystkie strony głowy. Lubię ten nastrój, tę atmosferę rozgorączkowania, natłoku zdarzeń, pracy. W takich chwilach jestem najlepszy.