Poznawał te twarze. Doskonale je poznawał. Popisowa akcja. I skuteczna. Wielu jego kolegów oddałoby za taki połów pół życia.
Obrócił się ku ekranom komputera. W najwyższym wersie jednego z nich dostrzegł nagłówek programu: DEPOSITUM FIDEL PRZYWOŁANIE
Kapitan Mehmet Azufahan uśmiechnął się do schwytanych, czując wyraźnie rosnącą w miejsce uprzedniego podniecenia euforię. Pochylił się nad jednym z nich.
– No i co, prawiczku?! – zakrzyknął wesoło wprost w twarz samozwańczego biskupa Marsylii.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy biały mężczyzna z walizeczką znikał za ciemniejącymi szybami budki telefonicznej w pasażu Soutie, Chantal Dacous przyglądał się w zadumie trzymanej na dłoni pastylce. Sprawiał wrażenie, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu i jakby zupełnie nie wiedział, co to jest.
Naturalnie, wiedział. Pastylki clichette, największe osiągnięcie myśli ludzkiej minionego wieku. Wynalazek epoki. Nareszcie seks bez strachu! Twojemu facetowi wystarczy jedna mała pigułka – żadnych kłopotów, żadnych niewygód, od dziś to nie twoje zmartwienie! Kup koniecznie, koniecznie, koniecznie!
Ta akurat pastylka pochodziła z opakowania z napisem: „Extra fraise” i oprócz działania plemnikobójczego nadawała spermie smak oraz aromat świeżych poziomek.
Madeleine lubiła poziomki.
A Chantal udawał przed wszystkimi, że lubi Madeleine. W istocie miał jej powyżej uszu. Jej i innych bab, których musiał dosiadać od czasu do czasu, by podtrzymywać reputację kobieciarza – bo pozwalała mu ona jakoś wykręcać się bez utraty twarzy od ofert wysoko postawionych gejów.
W głębi duszy – bardzo w głębi – Chantal brzydził się miłością grecką. W głębi duszy był seksistą. To w zasadzie nie należało do przestępstw, ale od nietolerancji seksualnej, wiadomo, już tylko krok do faszystowskiego rasizmu. Osoba Zwierzchnia marsylskiej prefektury powinna pozostawać poza podejrzeniami. A Chantal Dacous był bardzo zadowolony ze swojej pozycji i nie chciał jej tracić. Zdecydowanie wolał smakować poziomkami. Zazwyczaj. Bo tego dnia…
Tego dnia wszystko stało się nagle inne. Niezrozumiałe. Odłożył pastylkę na blat stołu, przy którym jadł śniadanie. Nie, nie jadł go. Deliberował nad nim.
Wszystko nagle stało się inne. Jakby dopiero co się urodził. Albo jakby obudził się po bardzo, bardzo długim śnie, śnie trwającym od urodzenia. Wokół unosiły się strzępy jakichś dziwacznych, sennych rojeń. Czuł je przez skórę, nie potrafiąc uchwycić niczego oprócz nie dającego się nazwać nastroju. Pozostawały na skraju świadomości. Jak coś, co dostrzegamy kątem oka; wiemy, że coś tam obok jest, ale nie widzimy kształtu ani barwy.
Jakby się obudził i pytał samego siebie, gdzie jest, co robi, skąd się tu wziął. Ale zarazem doskonale przecież wiedział, doskonale pamiętał całe swoje życie, mozolne wdrapywanie się po szczeblach urzędniczej kariery, gromadzenie punktów, chwytanie okazji.
Chantal Dacous. Osoba Zwierzchnia. Wydział Ochrony Praw Człowieka, departament przestępstw przeciwko tolerancji religijnej. Siedzi w swojej kuchni, samotny, bo do późnego wieczora tkwił wczoraj przy komputerach nadzorując śledztwo… Jedna noc do przodu, bez silenia się na: „Jeszcze mogę”. Mogę. No i co? Nie chce mi się.
Przypomniał sobie o spotkaniu z kardynałem i ta myśl na moment omal nie wyzwoliła czegoś z czających się na granicy myśli sennych majaków. Ale zaraz to przeszło. Sięgnął po wystygłą kawę, machinalnie wyciągając rękę w kierunku pigułki. Chantal Dacous, Osoba Zwierzchnia. Chantal to żeńskie imię. To robota matki. Nazwała go tak, bo nienawidziła mężczyzn. Samców, jak by powiedziała.
Za dziećmi zresztą też nie przepadała. W każdym razie szybko doszła do wniosku, że nie było warto rodzić Chantala tylko po to, by osiągnąć pełniejszą samorealizację.
Nigdy nie tęsknił za matką.
Spotkanie z kardynałem to rutyna. Ważniejsza była sprawa prowadzona przez Azufahana. Tej nocy miał ją przecież finalizować.
Ten Arab jakoś go onieśmielał. Chantal nie potrafił mu niczego odmówić. Pewnie dlatego, że w głębi duszy – bardzo, bardzo w głębi – niezbyt lubił Arabów. A to by było jak najgorszą kwalifikacją dla wysokiego rangą funkcjonariusza Biura Ochrony Praw Człowieka. Więc faworyzował Azufahana i kilku innych na takiej samej zasadzie, na jakiej matka, podświadomie nienawidząca dziecka, które zepsuło jej linię albo odebrało szansę kariery, obsypuje je od czasu do czasu nieoczekiwanymi prezentami i pocałunkami.
Tak jak jego matka. Nigdy nie wiedział, czy zaraz wybuchnie, czy zbierze jej się na czułości. Z dzieciństwa -oprócz dziesiątek różnych internatów i przechowalni, do których go podkukułczała – zapamiętał przede wszystkim ten ciągły strach, bezustanną niepewność…
Z rozbiegania myśli wyrwał go dźwięk włączającego się telewizora. Siódma trzydzieści, wiadomości poranne. Chantal rozejrzał się nieprzytomnie, nagle przypomniawszy sobie, że przecież nie ma czasu, by tak siedzieć i pozwalać myślom toczyć się w niewiadomą stronę. Pomimo głodu zostawił śniadanie nie tknięte – jakby chciał w napadzie dziwnej złośliwości ukarać siebie samego, nie wiadomo za co.
Łazienka. Miniaturowy huragan rozpędzonych i doprowadzonych do optymalnej temperatury kropelek zjonizowanej wody. Łaskotliwe pieszczoty pola aparatu do masażu, ujędrniającego skórę i poprawiającego jej ukrwienie. Ciepło osuszających ciało strumieni powietrza, potem chłód napylanej przez kabinę kąpielową cieniutkiej warstewki balsamu. Z kuchni dolatywało monotonne gadanie telewizora. W pewnym momencie w uszy Chantala uderzyło: „Zmurszałe mury Watykanu…” i przez chwilę przysłuchiwał się uważniej. W końcu, szło o coś, co dotyczyło jego spraw zawodowych.
Papież chce nam zabronić miłości. Ale Chrystus nigdy jej nie potępiał. Jest obowiązkiem naszej wiary nie poddwać się inkwizytorskim zapędom ludzi, którzy pragną nas cofnąć do średniowiecza…
Chantal trwał w zadumie. Kabina, zakończywszy pokrywanie jego skóry orzeźwiającym balsamem, ucichła. Telewizor gadał. Chantal znał tę sprawę, ciągnęła się od dawna – lombardzki katecheta pozbawiony święceń za stosunki seksualne z jednym z wychowanków. Okazja, żeby raz jeszcze ukazać opinii publicznej prawdziwe oblicze fundamentalistów ze wschodniej Europy okupujących Watykan. Reporterka mówiła coś o faszystowskich reliktach, ale niczego, o czym by Chantal nie wiedział. Nie słuchał. Coś go w usłyszanych słowach uderzyło, przypomniało znowu ten nieprześniony sen – coś nieuchwytnego, jakby woń kadzideł, jakby echo chorałów… Które ze słów uruchomiło mechanizm pamięci? Kościół, Watykan, fundamentalizm? Nie. Polak? Polak… Auschwitz, prześladowania Żydów… Nie, też nie to. Nie potrafił sobie przypomnieć.
Co się z nim tego dnia działo?
Inkwizytor – uświadomił sobie nagle, gdy już zrezygnowawszy wyszedł z łazienki. Powtórzył to na głos: „Inkwizytor”.
Przez chwilę stał nagi w sypialni, jakby znalazł jakiś ślad. Ale wcale go nie znalazł. Nie wiedział, skąd nagle wziął się w tym słowie taki ładunek. Nie wiedział, dlaczego wywołało ono z jego pamięci następne, tym razem już niezrozumiałe: „Depositum fidei…”
– Jestem chory – powiedział do siebie na głos. – Potrzebuję odpoczynku. Jestem przemęczony i chory – powtórzył te słowa jak zaklęcie.
Zaklęcie, w które sam nie wierzył. Wcale nie czuł się chory. Mimo dziwnej melancholii oraz skłonności do zadumy miał w sobie tego ranka może nawet więcej energii niż zazwyczaj. Czuł się tylko bezbrzeżnie zbrzydzony samym sobą, swoim pełnym lękliwej niepewności dzieciństwem i zatopionym w upale miastem za oknami, nad sumieniem którego powierzono mu władzę. Czuł obrzydzenie do swojej kariery, z której był zawsze tak dumny, do układających się chętnie w zgrabne kółeczko ust Made-leine, do Republiki Praw Człowieka i w ogóle do całego świata.