Trafiony – zatopiony. Koniec dyskusji.
– No, niech pan mi coś doradzi, jest pan przecież szefem mojego zespołu doradców! – dobijam go i zastygam oparty jedną ręką o stół, w posągowej pozie, mierząc go przenikliwym spojrzeniem.
– Już nie – odpowiada przygnębionym głosem. – Ma pan rację, nie potrafię nic poradzić. Zabrnęliśmy w sytuację bez wyjścia, wszystko się zawaliło. Ale ja nie zamierzam się łudzić. Składam dymisję.
Żałuję, że nie widzę teraz swojej twarzy – ale wiem, jak wygląda, spędziłem dość godzin przed lustrem, trenując publiczne występy. Wyraz żalu, smutku, ale jednocześnie niezłomnej wiary, że prowadzę ludzi właściwą drogą i nawet nie rozumiany, nie odstąpię, dopóki nie zrealizuję swojej misji.
– Przyjmuję – odpowiadam po długiej przerwie i powoli odwracam się od stołu, odchodzę kilka kroków. Scena zakończona. Oddam to stanowisko Tourillowi, ale powiem mu o tym potem, nie przy wszystkich.
– Panowie – podejmuję po dłuższej chwili, nie czekając, aż Gruyer wyjdzie. – Oczekuję, że zrozumiecie wagę tego, co robimy, i że przygotowanie konkretnych projektów, które moglibyśmy poddać pod negocjacje w Grupie Kontaktowej zajmie wam godziny, a nie tygodnie.
Swoją drogą, Gruyer rozegrał to jak ostatni dyletant. Przez tyle lat przy mnie mógłby się czegoś nauczyć. Gdyby zaczął od złożenia dymisji, gdyby pozostał przy swoim rzeczowym, zwięzłym stylu wypowiedzi, mógłbym mieć z nim kłopoty.
Des Paul czeka w małym lunch-roomie, dwa piętra poniżej mojego gabinetu – zazwyczaj wykorzystuję go do podobnych, nieoficjalnych i niezbyt ważnych spotkań. Mijani stojącego przy drzwiach ochroniarza – od pewnego czasu w ogóle zacząłem ich zauważać, to przez te sny -i ułamek sekundy przed wejściem w drzwi przywołuję na twarz serdeczny uśmiech na powitanie starego kumpla.
– Witaj, stary – mówię jowialnie od progu, podchodząc z rozpostartymi przyjacielsko ramionami. Wydaje się tym wylewnym potraktowaniem nieco zakłopotany – i dobrze. Wymieniamy uściski rąk, klepię go po ramieniu.
– Wybacz, stary, ale sam widzisz: robota, robota, ani chwili dla siebie – ciągnę gadkę, którą zazwyczaj serwuje się starym kumplom. – Mam nadzieję, że nie byłeś równie głupi jak ja i nie dałeś się zagonić w taki kierat, co? No, jak tam u ciebie?
To nie ja mówię – to się właściwie mówi samo, podczas gdy mój umysł zajęty jest rozważaniem niezwykłego, dopiero teraz uświadomionego sobie faktu. Twarz Des Paula jest dokładnie tą twarzą, którą zapamiętałem ze snu -może tylko wyjąwszy oczy, normalne, a nie jarzące się rubinowym ogniem. A przecież z całą pewnością nie widziałem go od lat. Powinien mi się przyśnić jako dwudziestoparolatek, organizujący pikiety fastfoodów i wzywający do położenia kresu zwierzęcemu holocaustowi, nie jako szpakowaty mężczyzna ze zmarszczkami na czole.
– Częstuj się, stary – mówię, wskazując mu miejsce przy stole, na którym przygotowano dla nas obu posiłek.
– Wiesz, gdyby nie dejeuner, nie mógłbym się już chyba w ogóle spotykać z ludźmi. Powiedz, co mogę ci załatwić?
– Nic – odpowiada chłodnym, pełnym dystansu tonem.
– Nie szukałem kontaktu z tobą, żebyś mi cokolwiek załatwiał. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy nie jest już za późno… Bardzo trudno było się z tobą skontaktować, tak jak ci mówiłem w nocy.
Matko Ziemio, o czym on…?
– A wiesz, rzeczywiście – śmieję się. – Rzeczywiście, śniłeś mi się tej nocy, co za zbieg okoliczności. I mało tego, uśmiejesz się, jak ci powiem: w tym śnie byłeś księdzem.
– Ja jestem księdzem – oznajmia poważnie. – Jestem w Bractwie Świętego Michała. Twój sekretarz nic ci nie powiedział?
Matko Ziemio!
Tylko wieloletni trening sprawia, że nie otwieram w zdumieniu ust ani nie wybałuszam oczu. Ksiądz. Tego mi tylko brakowało. Jeszcze żeby z tych oficjalnych, nie -Bractwo Świętego Michała. Powinienem udusić Vana gołymi rękami. Oczywiście, że nic nie powiedział. Dobrze wiedział, że za nic bym się wtedy nie zgodził na tę rozmowę. Jeszcze mi tylko brakuje, by jakiś Marques zaczął insynuować, że utrzymuję potajemne kontakty z nazistami.
– Spróbuj tego – mówię, podając mu talerzyk z jakąś żółtoróżową paciają, pastą z glonów morskich czy czymś takim. – Moim zdaniem naprawdę znakomite.
Bractwo Świętego Michała. Nie mam oczywiście nic przeciwko nim – jesteśmy przecież tolerancyjnym społeczeństwem. Ale sami wiecie, jak to się kojarzy. Kilka lat temu jakiś ześwirowany prefekt, bodajże w Marsylii, ogłosił się inkarnacją średniowiecznego inkwizytora i zorganizował bractwo do walki z „szatanem demokracji”. Des Paul, kto by pomyślał… A właściwie należało się spodziewać.
Zawsze się obawiałem nawiedzonych rewolucjonistów, bez odrobiny zdrowego dystansu do głoszonej publicznie ideologii. Pilnujcie się takich ludzi, dobrze wszystkim radzę.
– Daj spokój – odsuwa talerzyk z irytacją, nie mogę powstrzymać myśli, że słusznie: glonowa paciają jest świństwem koszmarnym. – Umówmy się, że przez tych kilkanaście minut będziemy ze sobą zupełnie szczerzy. Dobrze? Starałem się dotrzeć do ciebie, by cię ostrzec, że stałeś się celem… No, celem ludzi, którzy posługują się różnymi, jak byś to nazwał, oddziaływaniami pozazmysłowymi. Zabiję Vana. Po prostu go zabiję. Jak mógł do czegoś takiego dopuścić?!
– Czy muszę ci tłumaczyć, że skoro ja zdołałem dotrzeć do twojego snu, to inni też mogą?
Fakt jest faktem, przecież widziałem go tej nocy. Nie wiem, jak to rozumieć, ale muszę mu przyznać rację.
– Kto, na przykład? – odkładam na serwetę nie tkniętą tartinkę, uważając, by nie okazać zainteresowania.
– Sam do końca nie wiem… Widzisz, kiedy ludzie przekonali się, że duchy jednak są, powstawały różne instytuty badające tę sferę i możliwości jej wykorzystania. Potem to się rozpełzło, kiedy Wschód poszedł w rozsypkę. Cześć wylądowała na usługach sekt, część w konsorcjach, tajnych służbach. Nie mogę ci powiedzieć, kogo konkretnie używa Kuruta, czy ten, kto za nim stoi. Niech ci wystarczy, że są w to zaangażowane szatańskie siły.
Kiwam głową z wypracowaną nonszalancją.
– W porządku – potwierdzam. – Wierzę ci. Ktoś próbował się do mnie parapsychologicznie dobrać i być może to właśnie jest przyczyną dziwnych snów, które mi się czasem trafiają i które, nawiasem mówiąc, nie mają najmniejszego wpływu na moje postępowanie. Tylko po co? Co ten ktoś chciałby osiągnąć? Potrafisz powiedzieć?
– Zmiękczyć cię. Drobne dolegliwości nerwowe, nagłe amnezje…
– Powiedzmy. Co jeszcze?
– Przejrzeć cię. Poznać twoje upodobania i sposób, w jaki można cię skłonić do podjęcia odpowiedniej decyzji. Myślę, że ta mediatorka została właśnie w taki sposób przygotowana.
– Myślisz o tej… no…
– O Marice L. – potwierdza. – Wiesz, jak koncerny rozrywkowe pracują nad kobietami jej pokroju: implanty, programowanie wydzielania dokrewnego, sztuczne sterowanie poziomem neuroprzekaźników. Ktoś, kto poznał twoją podświadomość, może przygotować taką kukłę, której poddasz się zupełnie bezwiednie, irracjonalnie. Przecież całe wasze sztaby nie robią niczego innego, tylko pracują nad sposobami wykorzystania ludzkiej podświadomości. Dlaczego ktoś nie miałby zrobić z tobą tego, co ty przez całe życie robiłeś z wyborcami?