Выбрать главу

Dopiero teraz zauważam, że w klapie marynarki ma wpięty drobniutki, ledwie zauważalny znaczek – stylizowaną rybę ze złocistego drutu.

– Coś tu nie gra – znajduję po ułamku sekundy odpowiedź. – Jeśli ktoś przestrajał Marikę, to konsorcjum, które ma z nią kontrakt. I musiało to być ładnych parę lat temu. Dlaczego mieliby wtedy szykować pułapkę na mnie? Chyba musisz dodać do moich prześladowców jeszcze zespół jasnowidzów.

– Szczerze mówiąc, nie mam na to odpowiedzi – wzdycha. – Rozmawiasz z człowiekiem, który zaledwie zajrzał w ten labirynt, a i to przypadkiem. Bractwo zajmuje się czymś innym. Zauważyłem, że ktoś osacza akurat ciebie i uznałem, że powinieneś przynajmniej zostać ostrzeżony. Nie pytaj mnie, kto wspiera Kurutę, kto wymyślił tę mediację, i dlaczego konsorcjum Mariki zgodziło się na nią…

– Z socjotechnicznego punktu widzenia to był dobry pomysł, zerknij tylko w media: ona naprawdę zyskała zaufanie ludzi, w ciągu kilku dni. A zgoda konsorcjum… to banalne. Reklama. Sława „misji dobrej woli” przeliczy się na pieniądze.

Mimo wszystko czuję się niepewnie. Łapię się, co wzbudza moje podświadome zaufanie do Des Paula – właśnie to, że nie ma przygotowanych odpowiedzi, że waha się, zastanawia na głos. A może to celowe? W końcu on potrafił dostać się do moich snów. Może właśnie sam robi dokładnie to, przed czym mnie ostrzega?

– Chciałeś, żebyśmy byli szczerzy – wykorzystuję chwilę ciszy. – Czy jest coś, co łączy twoje Bractwo z Partią Ludową?

Uśmiecha się drwiąco.

Tak, NewsNet. Ale nic poza tym. Bractwo nie zajmuje się polityką. Mogę ci zupełnie prywatnie powiedzieć, co myślę o nacjonalistach: dostrzegają z grubsza zagrożenia, ale nie są w stanie ani do końca ich pojąć, ani wyobrazić sobie lekarstwa. Są zagonieni do kąta, stąd ich agresja.

– Pytam, bo…

– Nie. Nikt mnie tu nie przysyłał. Bractwo w ogóle się nie interesuje takimi sprawami, zresztą wcale nie ukrywamy swego poglądu: upadek Rzymu jest już przesądzony. Nie da się go ocalić i nie warto tego próbować. Naszym zadaniem jest myśleć o nawróceniu barbarzyńców.

Zegarek na moim przegubie daje o sobie znać cichym świergotem.

– No cóż – mówię. – Przykro mi, że nie dajesz mi żadnej szansy na sukces. Może was jednak zaskoczę. Ale musimy już kończyć.

Patrzy na mnie przez chwilę, przenikliwie, zupełnie jak w tym śnie. Wzdycha.

Wciąż mi trudno uwierzyć, jak bardzo świat się zmienił… Ja nie wiem: kto tutaj czym rządzi, kto rozgrywa, a kto tylko jest pionkiem… Myślę, że to żywioły. Nie można powstrzymać żywiołów. To nie jest jakaś zaplanowana inwazja, mająca centrum dowodzenia, z którym można rokować, armie, z którymi moglibyście staczać bitwy. To znaczy, gdyby w ogóle ktoś jeszcze w Europie zdołał wykrzesać z siebie wolę walki i obrony, a trudno w to uwierzyć… To ruch zupełnie ślepych sił. Aż tego wynika, że nie ma większego znaczenia, czy zaakceptujecie Autonomię Etniczną, czy nie.

Podnosi się i rusza przede mną do wyjścia. – Ale Kuruta to straszny człowiek. Rozpęta tu potworności, o których nie potrafię spokojnie myśleć. Dlatego tak starałem się, żeby cię ostrzec. Pewnie nie zmieni to biegu wydarzeń, ale ciebie może uratować.

Dziwne, ale ta rozmowa nie daje mi spokoju. Cała radosna energia, z jaką się obudziłem, i jaką skumulowało zwycięstwo nad Gruyerem, prysnęła teraz bez śladu.

I jeszcze Van. Zaraz po tym, jak wróciłem do gabinetu, oznajmił sucho:

– Panie przewodniczący, Gruyer ma rację. Przemyślałem tę sprawę i uważam, że jeżeli nie zamierza pan zmienić decyzji, muszę złożyć moją funkcję.

Czekał chwilę – może żebym zapytał go o argumenty, próbował przekonać. Pewnie myśli, że przez tych kilkanaście lat zdążyłem się od niego uzależnić, że nie wyobrażam sobie samodzielnego życia. Że będę go zatrzymywał.

A niech idzie do diabła. Niech wszyscy idą do diabła. Nadużył mojego zaufania, starając się za wszelką cenę wcisnąć mi tego zwariowanego księdza. Nie wiem, w co w ten sposób grał i z kim – ale nie mogę mu już ufać.

Niech idzie razem z Gruyerem. Myślicie, że nie wiem? Po prostu nie wierzycie w sukces i swoimi protestami już zalecacie się o lepsze angaże. No i dobrze. Nie będę dzielił się z nikim ani odpowiedzialnością, ani zasługą. Ślepe żywioły – starcze brednie. Jest konkretny problem na drodze rozwoju i ja go usunę w jedyny możliwy w cywilizowanym świecie sposób, przy stole rokowań. Bez względu na spiski, które są temu przeciwne.

– Przyjąłem twoją dymisję – oznajmiłem. – Nie musisz protegować następcy, sam zwrócę się do biura kadr. Postaram się, żebyś mógł przekazać mu obowiązki jak najszybciej.

Może chciał coś powiedzieć: stał jeszcze chwilę, niezdecydowany, zanim wyszedł, zostawiając mnie sam na sarn z raportami.

Może, rzeczywiście, chodzi tu o to, aby mnie zmiękczyć. Ten ksiądz – szaman, wpychający się do moich snów, i Van, obaj za wszelką cenę starający się zdyskredytować wiarygodność Mariki, podważyć propozycję Kuruty. Storpedować w zarodku pojawiającą się szansę kompromisu.

Nie zmienię decyzji.

Chociaż czuję obezwładniające zmęczenie i gdzieś tam głęboko kiełkuje chęć, aby poddać się, nie robić nic, tylko po prostu czekać, aż Komisja zdejmie mnie z przewodniczenia Grupie Kontaktowej – a potem odejść w prywatność, w ciszę, na zasłużoną emeryturę.

*

Popołudniowe spotkanie z Mariką trzeba odwołać.

Banalna bójka w nocnym barze w Fourmies dała początek zamieszkom. Policjanci z miejscowego komisariatu opuścili go, zostawiając tłumowi więźniów. Batalion interwencyjny zjawił się za późno, działając najpierw zbyt miękko, później zaś, gdy podniecona krwią tłuszcza zaatakowała go bez pardonu, zbyt brutalnie. Kolejni zabici, tym razem w tłumie. Odwody nie dojechały na czas, batalion musiał się wycofywać, przez co zamieszki ogarnęły prawie całe miasto.

Najdziwniejsze, że niemal na samą wieść to samo zaczęło się na przedmieściach i w centrach sąsiednich miast. Media, jak zwykle, dopełniły paniki, wyolbrzymiając wszystko w transmisjach, strasząc, by nie wychodzić z domów. Teraz od kilku godzin lecą szyby, płoną sklepy i samochody, a na ulicach ludzie biją się z ludźmi, sami już nie wiedząc o co.

Nie pojmuję tego, brzydzę się. Ślepa, zwierzęca nienawiść. Na co dzień zdawałoby się ucywilizowani mieszkańcy miast nagle dostali amoku i chcą kogoś zamordować, coś zrównać z ziemią. Żaden z osobna nie odważyłby się podnieść na drugiego głosu – teraz ochoczo przyłączają się do rozmaitych mętów, które nieoczekiwanie mają dziś swój wielki dzień.

Nie chcę na to patrzeć, ale co i raz spoglądam na stojący w rogu gabinetu telewizor. Nasza dzielnica otoczona jest solidnymi posterunkami żandarmerii – przez inne po prostu musi to przejść, wypalić się naturalnym sposobem. Nie mogę się zmusić, by oderwać wzrok od powtarzanych w nieskończoność, szczególnie brutalnych ujęć. Kilku młodych ludzi, na oko jeszcze nastolatków, dopada na ulicy starszego mężczyznę w szarym swetrze, wyciętym pod szyją w trójkąt. Pierwsze ciosy obalają go na bruk, usiłuje się zasłonić rękami, ale kopniaki sypią się ze wszystkich stron, widać ściekającą po twarzy mężczyzny krew. Jego rozpaczliwe próby zasłonięcia się przed kolejnymi ciosami stają się coraz mniej skoordynowane, aż wreszcie jeden z napastników kopie go z rozmachem prosto w twarz, przewracając na plecy. I kiedy wydaje się, że to już koniec, że chłopcy zostawią wreszcie skatowanego mężczyznę, leżącego bezwładnie na bruku jak skrwawiony wieloryb, i ruszą szukać nowego wroga, któryś z nich obraca się i wyciągniętym nie wiedzieć skąd drągiem z tablicą transparentu bije z całym rozmachem, od góry, wściekle, raz, drugi, trzeci, aż zmaltretowane ciało podskakuje na kamiennej kostce, a drąg w rękach oprawcy pęka w drzazgi. Cięcie – i oto inne miejsce, inni ludzie, ale ta sama furia i ta sama krew… Krew, śliska maź na asfalcie. Twarze, nieprzytomne, pełne ekstazy. Zwierzęta.