Выбрать главу

Zwierzęta. Ślepa agresja przeciwko wszystkiemu, co się rusza. Na każdym ujęciu: wrzeszczące, potwornie zniekształcone furią twarze. Zamordowaliby mnie gołymi rękami.

Pozabijałbym ich, gdybym mógł. Z rozkoszą stałbym teraz na balkonie i pruł w to bydło z cekaemu. Matko Ziemio, co za pomysły. Trzeba wreszcie wyłączyć ten telewizor.

Tak, w takich chwilach można stracić wiarę we wszystko. W demokrację, w prawa człowieka, w przyszłość… W tolerancję zwłaszcza.

Mimo wszystko, to zwykłe zwierzęta, nic więcej.

Dość tego, wyłączam telewizor. Całe szczęście, że to nie moja sprawa.

*

Już po raz trzeci dzwonią z sekretariatu Komisji domagając się oceny sytuacji, a pod tym pozorem usiłując, coraz mniej aluzyjnie, namówić do rezygnacji

Niech pan nie bierze tego do siebie – czaruje mnie przewodnicząca. Za trzecim razem postanowiła porozmawiać z szefem Grupy Kontaktowej osobiście. – Doceniam pańską pracę i wszystko, czego się panu udało dokonać. Ale dzisiejsze wydarzenia…

Niech gada, co chce. Dałem sobie spokój ze śledzeniem dzisiejszych wydarzeń. Po co mam to przeżywać, że jakieś watahy na ulicy domagają się śmierci wszystkiego, co się rusza, skandując niewybredne obelgi pod adresem moim i innych znanych z telewizji przywódców? Do jutra ulice opustoszeją.

– Odmawiam – mój głos brzmi twardo, dźwięcznie. -

To tylko chwilowy kryzys.

– Panie przewodniczący – nalega ona. – W Komisji przeważa pogląd, że Grupa Kontaktowa w obecnym składzie wyczerpała swoje możliwości.

– Nie zgadzam się z tą opinią. Zamierzam zaproponować władzom lokalnym rozważenie mojej koncepcji Autonomii Etnicznej, w zamian za ich ustąpienie i przygotowanie nowych wyborów. Dopóki kompromis jest możliwy, nie zamierzam zgłaszać rezygnacji. Oczywiście, Komisja może mnie odwołać, zgodnie ze swym regulaminem, i biorąc pełną odpowiedzialność za to, co stanie się potem.

Przewodnicząca jeszcze coś tam powtarza, próbując mnie przekonać, że idea Autonomii Etnicznej budzi kontrowersje w łonie Komisji, ale jestem nieustępliwy.

Trzeba to kończyć.

*

Tak, trzeba z tym kończyć. Każę Tourillowi połączyć mnie z Mariką L. Trwa to tylko chwilę, jakby czekała na mój telefon. Może naprawdę czekała.

– Och, cieszę się, że pan zadzwonił.

– Hmm, tak… Jak pani widzi, mamy nowe okoliczności.

Tak, to naprawdę straszne – w jej głosie drży prawdziwe, niekłamane poruszenie.

– Czy pan prefekt podtrzymuje swoje propozycje?

– Tak.

– Chciałbym, aby doprowadziła pani do spotkania między nami. Nawet jeszcze dziś, jeśli to możliwe.

– Tak, to będzie możliwe – podchwytuje skwapliwie. -Ivan mówił mi, że z jego strony wszystko jest przygotowane. Proponował pałacyk w Walcourt. Możemy się tam spotkać w każdej chwili.

– W takim razie przekazuję sprawę swojemu sekretarzowi. Do zobaczenia wieczorem. Tourill zajmie się resztą.

*

Boję się.

To szaleńcze, irracjonalne, głupie – ale nie potrafię się oprzeć. Dobrze, że przynajmniej umiem tego nie okazywać.

Pałacyk w Walcourt. Nigdy tutaj nie byłem. A jednak pierwsze spojrzenie uświadomiło mi, że znam to miejsce do najdrobniejszych szczegółów.

Białe, zdobione stiukami ściany, kasetonowy sufit. Ogromne lustra w złoconych, stylizowanych na barok ramach. Wystrój i rozkład pomieszczeń, wydawałoby się, wspólny dla wszystkich tych starych pałacyków, w których zazwyczaj toczą się rozmaite negocjacje. Ale ten jeden ma w sobie coś niepowtarzalnego – te ściany, kasetony i lustra widziałem w snach zbyt wiele razy, aby się omylić.

Nie potrafię skupić myśli na tym, co się dzieje. Jest późny wieczór, za drzwiami salonu, w którym rozmawiamy, czekają ludzie mojej i jego obsługi. Kuruta jest bardziej rozluźniony niż na oficjalnych negocjacjach. Może tak wpływa na niego obecność Mariki. To ja jestem spięty, nerwowy.

Właściwie zgadza się na wszystko.

Patrzę na leżące na moich kolanach karty, z których odczytałem mu przygotowane przez zespół wstępne propozycje. Formalność, przecież dostał je pół godziny wcześniej za pośrednictwem Mariki i nieoficjalnie zaaprobował. Nie może być żadnych zaskoczeń. Tourill już przygotowuje w westybulu zaimprowizowaną konferencję.

Kuruta milczy. Patrzymy na niego oboje, ja i Marika, a strach w moim sercu wzmaga się coraz bardziej.

– Sądzę… – odzywa się wreszcie, długo, przeciągle. Na jego twarzy widać zmęczenie i troskę, ale może jego twarz to taka sama wyćwiczona maska, jak u mnie. – Sądzę, że możemy się na to zgodzić.

Z trudem powstrzymuję drżenie rąk. Matko Ziemio, niech to się już skończy.

– Ustąpię ze stanowiska bezzwłocznie po przyjęciu przez parlament ustawy o Autonomii Etnicznej. Do tego czasu możemy dopuścić do współzarządzania w regionie komisarzy mianowanych przez Komisję, zgodnie z koncepcją, którą zgłosił pan na początku negocjacji. Niech tak będzie. Ale mam… To nawet nie warunek, to prośba.

Zgodził się, zgodził się na wszystko. Musi być już nieźle przyciśnięty. Te zamieszki go dobiły. Tak, wygląda na wykończonego.

– Słucham?

– Prosiłbym, aby wyszedł pan do dziennikarzy sam. Po tym wszystkim, co się dziś stało w moim regionie, wolałbym nie udzielać żadnych wypowiedzi.

Czuję, że nie mogę się na to zgodzić. Idiotyczne argumenty. Nie musi nic mówić, nie musi odpowiadać na pytania, jeśli nie chce. Tylko wyjść ze mną i poinformować, że mediacja dala skutek. Złożyć deklarację dobrej woli, nic więcej.

Milczę, wpatrzony w gipsowe stiuki na ścianach. To przecież dokładnie ten sen. Powtarza się w każdym szczególe. Sam, bez Vana, bez Gruyera, na oczach kamer, przed lasem mikrofonów… i lufa przystawiona do potylicy.

Marika nie wytrzymuje, zaczyna delikatnie prosić Kurutę, aby tylko pokazał się kamerom. A ten nie odrywa wzroku ode mnie.

Ale przecież tym, którzy zesłali na mnie ten sen, a co do tego jednego mogę wierzyć Des Paulowi, że ten sen nie był normalnym snem – tym, którzy dobrali się jakoś do mojej podświadomości, o coś musiało chodzić.

Czy nie o to właśnie, żebym teraz bał się postawić kropkę nad „i”? Właściwie skąd to nagłe odejście Vana i Gruyera? Co knuli za moimi plecami, w czym im przeszkodziłem? Skąd wzięli i po co dopuścili do mnie tego szalonego księdza, na co w związku z nim liczyli?

Tak, skoro panu na tym zależy – mówi ktoś moimi ustami.

Tak, powiedział ktoś. A może ja sam. Czy to się dzieje naprawdę?

Czas i przestrzeń kurczą się nagle, wokół mnie wirujący krąg. Uśmiechy. Uściski dłoni. Stiuki na ścianach. Obrzeżony złotem blask luster. Uradowana Marika. Przerażenie. Nie potrafię skupić się na tym, co mówię, co robię. Niemy obraz Tourilla poruszającego ustami. Oświadczenie – przeglądam podaną kartkę, rzędy pisma upstrzone aktorskimi znakami podpowiadającymi intonację. Łaskoczący policzki pędzelek w ręku charakteryzatorki. Tourill zajmuje się wszystkim, jest wszędzie, niezawodny, lepszy od Vana i Gruyera razem wziętych.