Czytam oświadczenie raz po raz, gdy przygotowujemy się przed wyjściem do dziennikarzy, zapamiętuję, mogę powtórzyć nie zmyliwszy ani jednego oddechu – ale nie rozumiem, co znaczy każde ze słów, nic do mnie nie dociera, jakby to było w jakimś obcym języku. Zdaje się, że czas stoi w miejscu i zarazem pędzi na złamanie karku.
Matko Ziemio, co za strach. To ten sen, to pułapka, uciekaj – krzyczy jakaś część mojej istoty, ale przecież nie mogę, przecież muszę stanąć przed kamerami i oznajmić wam radosną nowinę. Ochroniarz zajmuje miejsce przy drzwiach. Nie potrafię sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek widział jego twarz – ale nie śmiem zapytać Tourilla, który obchodzi mnie, lustrując uważnie, czy to nasz człowiek, czy też całe spotkanie ochrania prefektura Dolnej Walonii.
Może wszyscy ci ludzie dookoła to podwładni Kuruty? Może to jakiś mafijny, wschodni teatr, w którym zostanę zamordowany na oczach kamer, na oczach całego świata… Po co? Dla jakiegoś barbarzyńskiego rytuału? Kto mógłby wpaść na podobny pomysł – kto w ogóle to wszystko układa, kto rządzi mną, Kurutą, tymi ludźmi, naszymi snami? Biedny Mathieu-Ricard, patrzcie na niego. Najnieszczęśliwszy z ludzi, który myślał, że niesie na swoich barkach losy świata.
Jestem cały spocony. Tourill klepie mnie po ramieniu. Czy on wie? Muszę się opanować. To urojenia. Absurdy. Opanować się za wszelką cenę. Jeszcze chwila, a Tourill da znak i ruszymy przed siebie, wyćwiczonym krokiem, odpowiednio wolnym, by stworzyć wrażenie dostojeństwa, i odpowiednio szybkim, by okazać prężność i energię.
A potem zostanę zamordowany na oczach was wszystkich. Ku waszej bezbrzeżnej radości. Patrzcie, jak ze znienawidzonego Mathieu-Ricarda wypływa krew i mózg. Za co mnie nienawidzicie? Za co tak nienawidzicie nas wszystkich? Za co? Powiem wam – za to, że nie jesteśmy królami, którzy władzę odziedziczyli, ani despotami, którzy sięgnęli po nią siłą. Wynosicie nas do tej władzy sami i dlatego jesteśmy waszym lustrzanym odbiciem. Wiernym obrazem waszych niskich, podłych zachceń, waszego życiowego draństwa, małości, cwaniactwa. Tego w nas nie możecie znieść. Kłamiemy? Tak. Kto by na nas głosował, gdybyśmy nie kłamali?! Czy dostałbym choć jeden wasz głos, gdybym szczerze, brutalnie powiedział prawdę w oczy, że nic nie spadnie wam z nieba, że za każdy swój czyn będziecie musieli zapłacić? Kłamię, bo kochacie moje kłamstwa, potrzebujecie ich jak powietrza, bo nie jesteście już zdolni wziąć życia takim, jakim jest. Przeglądacie się w mych krętactwach jak w lustrze i ten widok przyprawia was o mdłości. I za to nienawidzicie polityki, demokracji, krzyczycie, że jest brudna – bo jest taka jak wy. Chciałbym patrzeć, jak zdychacie, wyrzynani przez rezunów – tak jak wy chcielibyście oglądać moją śmierć.
Drżę cały, trzęsą mi się nogi. Muszę się opanować, muszę przetrzymać ten atak, ten strach, który spłynął na mnie skądś, jakaś część mego umysłu podpowiada: narzucony cudzą wolą, nie wiem czyją, niczym te sny.
Tourill daje znać i po raz nie wiem już który ruszamy przed siebie tym wyćwiczonym krokiem, wpływamy po czerwonej ścieżce dywanu w blask telewizyjnych halogenów, w gwar, i nie mogę się zdobyć, by odwrócić głowę, by zobaczyć, czy nie stoi za mną ochroniarz. Moja twarz nie może drgnąć, gdy wyciągają się ku niej drapieżne palce mikrofonów, gdy spoczywają na niej setki, tysiące waszych spojrzeń. Jakże chciałbym się teraz obudzić. Walcząc rozpaczliwie z drżeniem nóg, zbliżam się do mikrofonu, nie zapominając o uśmiechu, czekam, aż gwar przycichnie, aż cała uwaga skupi się na mnie, aż…
Naprawdę nie wiem, co wam powinienem powiedzieć. Chyba tylko tę jedną myśl, która kołacze mi w głowie, gdy uwaga wszystkich powoli obraca się na mnie, a może na tego ochroniarza za moimi plecami: Że wcale nie chcę tutaj być.
marzec 1996
Śpiąca Królewna
Pod wieczór na wzgórzu pojawiły się wozy pancerne i ciężarówki. Zjechały z drogi na rozciągającą się tuż pod szczytem polanę. Wypalona słońcem, rachityczna trawa poznaczona była czarnymi plamami po ogniskach i zastarzałymi kałużami oleju, a granicę obozowiska wyznaczały pryzmy odpadków. Sterty opróżnionych plastikowych kanistrów, butelek i pozdzieranej z racji żywnościowych folii odgradzały polanę od czegoś, co kilkanaście lat temu było lasem, a co od dawna już stanowiło tylko gąszcz usianych śmieciami suchych gałęzi skłębionych wokół martwych pni niczym zapory z drutu kolczastego wokół stalowych kozłów.
Szczęknęły rygle włazu i z górnego luku pancerki wyszedł oficer. Ześlizgnął się po pancerzu i podszedł do miejsca, gdzie przez wał odpadków przełamywała się w dół piaszczysta polna droga. Przez chwilę przypatrywał się jej, ale aż do zakrętu nie znalazł żadnego znaku, aby ktokolwiek tędy ostatnio jeździł. Zresztą zdjęcie satelitarne nie mogło mylić – droga była czysta, aż do Czarciego Wirażu. Starczyło depnąć po pedałach, aby dojechać tam w osiem minut.
– Pawlik, jak tam nasz delikwent? – rzucił oficer do wmontowanego w baniasty hełm mikrofonu.
– Stanęli w Bojarce na dobre. Chyba będą tam nocować – odezwało się w słuchawkach.
No, to i my tutaj zanocujemy. Każ wysiadać. Oficer w okrągłym hełmie miał na sobie kamizelkę bojową, której naramienniki i szeroki napierśnik, służący zarazem za jeden z glide-boksów komputera osobistego, czyniły go jeszcze szerszym niż w rzeczywistości – chociaż major Fedor Stupak, przez przyjaciół zwany po prostu Grubasem, i bez tego w pełni zasługiwał na swoje przezwisko.
Nie zwracając uwagi na krzątaninę, która zaczęła się za jego plecami, wpatrywał się w oświetlony wiszącym nisko słońcem zdewastowany krajobraz. Musnął palcem sensor przyłbicy, na twarz spłynęła mu przejrzysta tafla. Ułamek sekundy później w szkle rozjarzyły się zielonkawe, fosforyczne linie, nakładając na wyrudziały pejzaż widmowy panel sterowania. Oficer sięgnął ku piersi i pociągnął po pancerzu palcem. Ten ruch sprawił, iż świetlista plamka kursora, skryta dotąd w kącie pola widzenia, drgnęła i przesunęła się ku wyrysowanej bladą, przejrzystą farbką listwie poleceń przy dolnej krawędzi obrazu. Naprowadził kursor na ikonę ze stylizowanym obrazkiem lornetki i potwierdził komendę stuknięciem palca w pancerz.
Pośrodku pola widzenia pojawił się charakterystyczny obrys dwóch nachodzących na siebie kół. Część obrazu, która pozostała na zewnątrz, zmatowiała i ściemniała, jak za przydymionym szkłem. To, co było w środku obrysu, zaczęło gwałtownie rosnąć, aż w końcu kolejne stuknięcie palca w pancerz, przy kursorze naprowadzonym na suwak powiększenia, uczyniło obraz bliskim i wyraźnym. Oglądany ze wzgórza pejzaż przecinała wstęga drogi, momentami ginąca za wzniesieniami terenu lub skupiskami budowli. W lewą stronę wiodła ona do Żytomierza, dalej do Lwowa i wschodniej granicy Europy. W prawo -do Kijowa, a potem ku zachodnim obłastiom Rosji. Oficer przez długi czas przepatrywał drogę od jednego krańca horyzontu po drugi, wiązka kamer na jego hełmie poruszała się ledwie zauważalnie. Kilkakrotnie zatrzymywał się na nędznych zabudowaniach lub kawalkadach samochodów i powiększał obraz do maksimum, na ile można to było zrobić bez połączenia z komputerem pokładowym pancerki i posłużenia się jej telewizyjnym okiem, daleko potężniejszym od tego na hełmie.
Ruchem dłoni wywołał na bocznym, przyciemnionym polu panel sterowania długości fal i pochwyciwszy kursorem tkwiący mniej więcej pośrodku skali suwak, przeciągnął go gwałtownie niemal do samej góry.
W jednej chwili przyłbica hełmu zamieniła się w arkusz bazaltowej czerni. Nawet panele sterowania straciły barwy, zamieniając się w pajęczy ścieg złotych nici. Wokół majora Stupaka zapadła nieprzenikniona noc.