Powolnym, płynnym ruchem zmieniał częstotliwości. Mógł wejść od razu na tę, której potrzebował, ale nie spieszył się nigdzie.
Pierwsze światło zapłonęło na niebie, kiedy w oknie wskaźnika częstotliwości pokazała się liczba: „453”. Chwilę po nim rozjarzyły się następne. Wiedział bez liczenia, że jest ich dwanaście, przytwierdzonych nieruchomo do firmamentu. Dwanaście punktów zaczepienia dla świata, może ostatnich, których stałości i niezmienności można było być zawsze pewnym. Każdy oznaczał jedną z orbitalnych radiolatarń, na które orientowały się wszystkie systemy naprowadzające i nawigacyjne. Poszczególne satelity emitowały sygnały na osobnych, zastrzeżonych wyłącznie dla nich częstotliwościach i w przyłbicy widział je nad sobą jak różnobarwne ogniki, mrugające z nieba, każdy swoim, specyficznym pulsem.
Poruszył kursorem i radiolatarnie zgasły niczym zdmuchnięte świece na urodzinowym torcie. Skrócił zakres odbieranych fal jeszcze bardziej, aż przestrzeń dookoła wypełniła się przeraźliwie silną, bladą poświatą – jakby Księżyc w pełni zawisł nagle tuż nad samą Ziemią. Pejzaż dookoła pojawił się znowu; bezlitośnie obnażony w potokach bijącego z nieba ostrego światła, miał teraz w sobie coś upiornego. Każda szczelina w ziemi, każda nierówność, utraciwszy osłonę traw, mgły lub choćby tylko nieprzejrzystego powietrza, raziła w oczy niczym naga kość wyzierająca spod ciała.
Był teraz w zakresach najkrótszych fal radarowych, a lejący się z nieba blask pochodził z wojskowych satelitów teledetekcyjnych, od lat pracowicie zbierających dane dla coraz mniej nimi zainteresowanych mocarstw.
Teraz oficer ruszył w przeciwną stronę, ku niższym częstotliwościom. Co chwila wokół niego i ponad nim rozpalały się barwne ognie, słupy i tafle fal radiowych. Magiczne światło drgało i wibrowało, oscylowało w setkach przeróżnych rytmów, przeświecało na różne sposoby pejzaż i przedmioty, to zatrzymując się na matowych powierzchniach, to zmieniając je w zeszklone okrycia dla krystalicznych struktur. Radiowe reflektory rozbłyskiwały w różnych punktach widmowego krajobrazu niczym iskierki światła na śniegu, przemykały po niebie, nawiercały rzadkim ściegiem zbocza i płaszczyzny, skupiając się na drogach i wokół ich skrzyżowań. W zakresach ultrakrótkich feeria świateł sięgnęła pełni, zatapiając wszystko w oślepiającym blasku, by potem gwałtownie zwinąć się w ciemność i przejść w zielonkawobury marsjański krajobraz, szkicowany podczerwienią.
W czasie tej wędrówki po zakresach jeden z punktów odległej drogi co i raz mrugał wielobarwnymi ognikami. Było ich na tyle dużo, że oficer kazał komputerowi odwzorować całość płynącej stamtąd emisji.
Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Konwój świecił na wszystkich częstotliwościach jak noworoczna jolka. Błyszczały czerwono emitery fal telewizyjnych, żarzyły się głębokim karminem cztery zakresy UKF, migotała boja pozycjonowania, drgały fioletowe ogniki bekapów komputerów pokładowych potężnych ciężarówek, odprowadzających na bieżąco kopie przetwarzanych informacji do swojej centrali.
A na drugim wozie, licząc od czoła konwoju, aż raniła oczy iskra migocząca wszystkimi barwami, od ciemnego fioletu po jasnożóły. W ten sposób prezentowały się w odwzorowaniach spektrowizualnych szyfrowe radiotelefony satelitarne, których emisja przeskakiwała bezustannie z jednej częstotliwości w drugą, tak aby maksymalnie utrudnić jej wyskanowanie wszystkim, oprócz właściwego odbiorcy, którego przez owo szaleńcze miotanie się po częstotliwościach prowadzono na osobno szyfrowanym paśmie pomocniczym.
Zwykłe konwoje nie miały takiego sprzętu. Oficer polecił komputerowi przeanalizowanie ruchu wielobarwnej iskry i nałożenie go na zapisaną w pamięciach zewnętrznych mapę. Po chwili złote ściegi wyszyły na wewnętrznej stronie przyłbicy szkic orientacyjny. Wynikało z niego, że konwój minął Parachowkę, najdogodniejsze na tej trasie miejsce na nocleg, i posuwał się powoli dalej.
Zapytał komputera o sugestie. Dostał identyfikację boi pozycjonowania i części nadajników. Z rejestru wynikało, że należą do firmy zarejestrowanej we Lwowie, w ich poufnych zapisach wiązanej z niejakim Stawyszynem.
Ten Stawyszyn nie był, z punktu widzenia majora, nikim ważnym ani groźnym i Fedor stracił zainteresowanie sprawą. Odruchowo przelał dane do komputera swojej pancerki, jednej z dwóch, nakazując mu dalsze obserwowanie odcinka między Bojarką a Czarcim Wirażem. Kamery na wieżyczce ożyły, poruszyły się nieznacznie. Dokładnie w tym samym momencie przyłbica oficera uniosła się z ledwie słyszalnym szelestem, znikając w podwójnym pancerzu hełmu.
Fedor Stupak zmrużył oczy. Znowu był słoneczny wieczór po upalnym sierpniowym dniu, znowu była otoczona zwałami śmieci polana pod szczytem wzgórza i wyrudziały krajobraz, w którym z najwyższą trudnością dawało się odróżnić wstęgę odległej drogi.
Nazwy Czarci Wiraż nie było na żadnych mapach. Używali jej tylko ludzie przemierzający tę drogę – czumacy, kurierzy i tacy jak Perhat, zarazem przewoźnicy, piloci i strażnicy wynajmujący się do prowadzenia konwojów.
Oczywiście, wyjaśniał zirytowany Perhat, nie zamierza tamtędy dzisiaj przejeżdżać. Tylko skończony idiota pchałby się ciężarówkami na Czarci Wiraż po nocy. Dlaczego więc nie zatrzymał się na noc w Parachowce, jak miała to we zwyczaju większość przejeżdżających na Kijów karawan? – chciał koniecznie wiedzieć głos po drugiej stronie satelitarnego telefonu. Ma swoje powody i nie musi ich wyjaśniać, odpowiadał na to Perhat. To on prowadzi konwój, nie siedzi w biurze geshaftfuhrera pod Kolonią, tylko jest na miejscu, a zresztą zna tę okolicę jak własnych pięć palców. Nie, nie zamierza również zjeżdżać na Radornyśl, nie ma żadnego powodu zbaczać z szerokopasmówki. Czy Biuro może wiedzieć? Pewnie, że może. Na opuszczonym parkingu, za jakieś piętnaście kilometrów. Tak właśnie w szczerym polu. Nie jego interes. Oczywiście, niech informuje. Owszem, Perhat wie, jakie są jego obowiązki, Perhat zna wagę i szczególną sytuację tego zlecenia, owszem zleceniodawca może domagać się wyjaśnień, ale on nie będzie się co pół godziny opowiadał każdemu dupkowi, który akurat dosiadł się do centralki, korzystając z faktu, że wszyscy starsi koledzy poszli już do domu. A informuj sobie, pies ci mordę lizał, i kończmy tę rozmowę, zanim będę zmuszony wyjaśnić, kto cię począł i w jakich okolicznościach.
Odwiesił słuchawkę, waląc nią z całej siły o druciane zaczepy na skóropodobnej wyściółce kabiny. Milczał, parując mijającą z wolna złością.
Czemu się właściwie tak wściekł? Że próbują go pilnować jak dziecko? Mógł się tego spodziewać, kiedy się godził do tej roboty. W gruncie rzeczy nawsadzał temu kretynowi tylko za to, że wybrał się dzwonić akurat w momencie, gdy rozmowa z Francuzką zaczynała wreszcie zmierzać w tym najbardziej pożądanym kierunku.
Teraz nastrój prysnął. Doskonale wiedział, że jeśli tylko na nią spojrzy, nie uniknie wyjaśniania, dlaczego i na kogo krzyczał – i znowu zejdzie na głupoty. Wolałby tego uniknąć. Skupił uwagę na zamocowanym w kącie pomiędzy przednią szybą a lewymi drzwiczkami dwunastocalowym, cienkim niczym kartonik wyświetlaczu. Ustawiony, jak zazwyczaj w podróży, na telewizję, pokazywał jakichś wygarniturowanych platfusów, zajadle udowadniających sobie nawzajem, że światowy obrót walutami i papierami wartościowymi wcale nie przeżywa kryzysu, a tylko odzwierciedla naturalne sprzeczności interesów okresu przejściowego.
Przez długą chwilę kabinę wypełniał jedynie ledwie słyszalny szum silnika. Perhat myślał rozpaczliwie, jak podjąć przerwany wątek.
Siedzącą obok niego kobietę miliony ludzi rozpoznałyby na pierwszy rzut oka. Nazywała się Jacqueline Tenard, miała ciemne, lekko pofalowane włosy i właściwie nie była w jego typie. Wolał blondynki, niechby nawet farbowane z dużymi piersiami i ładnymi buziami – mniej więcej takie, jak striptizeriny kręcące się na rurze w kijowskim „Potiomkinie”, gdzie najczęściej trwonił z kumplami zarabiane z narażeniem życia pieniądze. Tymczasem Francuzka miała niewiele więcej biustu niż on, jej ciało, choć zgrabne, było jakby nieco zbyt silnie zbudowane, a śniada twarz miała w rysunku nosa i podbródka coś męskiego. Nie rozumiał, dlaczego zaprosił ją do kabiny swojej ciężarówki ani dlaczego nie potrafił się opędzić od obsesyjnej myśli, jak przyjemnie byłoby zerwać z tej kobiety bluzkę i zielone polowe spodnie, a potem rzucić ją na wąski materac w tyle kabiny i wydusić z niej jęki rozkoszy. Każda taka myśl sprawiała, że mimo klimatyzacji robiło mu się gorąco i musiał czym prędzej skupić uwagę na czymś innym.
– A ci dwaj – zapytała Jacqueline, zanim zdążył coś wymyślić – ci dwaj w pierwszej ciężarówce… Skąd te dziwne przezwiska? Wielki Piątek i Tłusty Czwartek?
– Chyba widziała pani Czwartka – zdecydowanie to nie był ten temat rozmowy, o który chodziło. – Sto trzydzieści kilo żywej wagi.
– Ale dlaczego Czwartek?
– Jakoś tak wyszło. Bo tłusty i jeździ razem z Wielkim Piątkiem.
– No, a Piątek?
Też go pani widziała. Kawał chłopa, dlatego Wielki. A Piątek to po prostu jego nazwisko. Piątek. Po polsku to przecież właśnie – przeszukiwał przez chwilę swój zasób francuskich słówek – vendredi. Nie wiedziała pani?
Fundacja miała swoje główne biura na Europę Środkową w Polsce i Jacqueline, jak mógł się przekonać, rozumiała po polsku całkiem dobrze.
– Ach tak, rzeczywiście. To on też jest Polakiem?
Perhat skinął głową.
– Był w policji, to znaczy w politycznej policji, coś jak wasza Surete. Ale pewnego dnia pozmieniały się układy i musiał na gwałt zmienić miejsce pobytu.
Jadąca na czele kawalkady ciężarówka błysnęła dwu krotnie światłami stopu. Machinalnie, bez udziału świadomości, powtórzył sygnał dla kierowców następnych wozów i ujął gazu. Parę lat temu wybuchł w tym miejscu transporter z amunicją i kilkanaście metrów nawierzchni do dziś pozostawało pokruszone. Oznaczało to, że do parkingu było już tylko paręnaście minut. Jacqueline milczała.
– Zresztą opowiem pani. Pozmieniały się układy i nowym komendantem głównym został facet szukający gości, którzy kiedyś wykończyli mu kumpla. Wie pani, chodziło o takiego jednego działacza narodowokatolickiego. Bruździł w budowie kapitalizmu, więc kiedyś posłali do niego Piątka z ekipą, oczywiście bez żadnych rozkazów, wszystko na gębę, żeby gościa zgnoili.
– Zgnoili?
– Tak to się u nich nazywa. Najpierw wychędożyli go w tyłek, a potem poderżnęli gardło. Ciekaw jestem, czy Piątek sam to wymyślił. Sprytne, rozumie pani: stary kawaler, dziewczynek nie używał, wszystko doskonale pasowało. Obdukcja lekarska, parę dyskretnych przecieków do gazet, no i wyszło, że proszę, taki niby Polak-katolik, a naprawdę zwykły pedał, któremu jakiś tani chłoptaś z miejskiego szaletu dał brzytwą po gardle. To się właśnie u bezpieczniaków nazywa: „zgnoić”. Zabić człowieka każdy głupi potrafi, ale trzeba to umieć zrobić z głową, żeby nie przysporzyć światu kolejnego męczennika.
Obserwował kątem oka wyraz jej twarzy, ale nie potrafił z niego nic odgadnąć.
– A w Polsce być gejem to coś hańbiącego, prawda?
I dobrze. Zebrało mu się na opowieści, kto toruje drogę przed jej ukochanym konwojem i Śpiącą Królewną, a ona akurat zrozumiała, co najważniejsze.
– Pewnie pani wie lepiej, jak jest teraz w Polsce – odparł oschle. – Ja tam rzadko bywam i zawsze na krótko.
Lekki zakręt drogi; poruszył kierownicą, a potem, nie puszczając jej, przeciągnął się, aż coś chrupnęło w kręgosłupie. Do diabła z tą grubokościstą babą. Czego się właściwie na nią tak napalił?
W końcu, o co jak o co, ale o seks było na autostradzie łatwiej niż o cokolwiek innego. Parkingi i pobocza roiły się od panienek, każda szczęśliwa, jeśli wybrałeś akurat ją. Cała rodzina, albo parę rodzin, składały się na jej burdelową bieliznę i kosmetyki, żeby przejezdny klient wybrał właśnie tę, nie inną. Bo jeśli nie, to cała rodzina będzie żarła otręby.
Perhat zresztą rzadko z nich korzystał. Stać go było na dziewczyny Kuklata, sprawdzane i dobrane. Na tym odcinku, wezwane przez Net albo CB, pojawiały się w piętnaście minut, zawsze charakterystyczną furgonetką, z urządzonym do pracy tyłem i dwoma osiłkami na przedzie. A miał szanowny klient jakieś wymyślniejsze życzenie -proszę bardzo, no, może nie w kwadrans, ale za pół godziny wszystko będzie pod sam nos. Perhat jeździł tą trasą czwarty rok, sam by nie zliczył, ile już prowadził karawan różnym fundacjom jak ta, i trochę się dobroczyńcom Stamtąd i ich upodobaniom zdążył przyjrzeć.
Do diabła z tą babą. W Kijowie weźmie sobie najbardziej cycatą i najlepiej wyćwiczoną blondynę, jaką Kuklat… Szlag! Dość myślenia o tych sprawach. Czy on ma do cholery piętnaście lat, że nie może dojść do ładu z własnym wzwodem?
– Nie chciał pan powiedzieć temu człowiekowi z biura, dlaczego będziemy nocować w szczerym polu – zmieniła wątek po chwili milczenia. – Ale mnie pan chyba może powiedzieć? W końcu…
W końcu to ja jestem szefową całej tej imprezy, pewnie to miała na myśli.