Выбрать главу

Tak czy owak, znaczyło to, że zaraz będzie zjazd na prawo, na rozległy, wysypany żużlem plac u stóp niewielkiego pagórka. I że Jacqueline za chwilę opuści kabinę jego ciężarówki. Nie potrafił zrozumieć, jakim sposobem to się stało – kiedy ruszali, był pewien, że tę noc spędzi w jej furgonetce, a oto gadali przez cały dzień o niczym i był od celu równie daleki, jak rano.

Zresztą, właściwie nawet stracił ochotę. Nie miał zupełnie pomysłu, co powiedzieć. Był na nią zły. Właściwie był na panią doktor zły cały czas, odkąd pierwszy raz zobaczył ją we Lwowie, i fakt, że z jakiegoś powodu ogarnęła go obsesyjna potrzeba, by zedrzeć z niej ubranie i poczuć pod sobą, tylko tę złość wzmagał. A najbardziej wzmagało jego wściekłość niejasne wrażenie, że próbując zainteresować sławną panią doktor swą osobą, robi z siebie błazna.

– A poza tym, z takim kierownikiem jak pani nie możemy obozować w pobliżu jakiejkolwiek miejscowości -coś go podkusiło, żeby wrócić do sprawy, kiedy Claude się wyłączył.

– Słucham?

– Nocleg. Pytała pani, dlaczego w szczerym polu. No, więc dlatego, że inaczej zaraz się zlecą tłumy żebrzących dzieci i kobiet, zaczną lamentować i odgrywać komedie, a pani, zamiast je pogonić w kibini mater, zacznie rozdawać ładunek. Tak jak ostatnio. Domyślam się, że to przyjemne, czuć się przez chwilę dobrą wróżką z bajki, ale gdybym tak pani pozwalał, przywieźlibyśmy do Kijowa tylko puste skrzynki.

Zacięła usta.

– To przecież w ogóle do pana nie należy.

– Owszem. Odpowiadam za ładunek.

– Ładunek jest przeznaczony właśnie dla tych ludzi. Nie widzę powodu, żeby…

– Ładunek jest przeznaczony dla fundacji charytatywnej w Kijowie – przerwał jej z naciskiem. – Podpiszą mi cargo, to proszę bardzo, nic mnie więcej nie obchodzi. Pani sobie wróci do swojej wesołej Francji, a ja tu zostaję i nie zamierzam się im narażać.

Teraz Jacqueline patrzyła na niego ze zdumieniem.

– Zupełnie nie rozumiem…

– Wielu rzeczy pani nie rozumie.

Ugryzł się w język. Do diabła z nią, myślał. Do diabła z tym wszystkim. Obejdzie się. Dzisiaj nie jest sobą, i tyle. Pójdzie wieczorem do wartowników na pagórek, skręcą jakiś flakon, to ulży duszy.

Zjazd w prawo. Przyhamował. Powinien powiedzieć przez interkom, że tutaj będą nocować i że koniec na dziś, ale właściwie po co? Oczu nie mają? Samochód zakołysał się na wybojach. Jacqueline milczała, on też. Wolał się jej nie przyglądać. W telewizji zastąpił platfusów wielki Murzyn z wygoloną w borsucze paski glacą, który skandował coś rytmicznie, ocierając się tłustym brzuchem o chórzystki.

To był fakt, ona nic nie rozumiała. I zresztą, właściwie, po co by miała rozumieć? Przyjechała z innego świata, odegra tu swoje i wróci tam, gdzie jej miejsce. Trudno mieć o to do niej pretensje. I trudno wymagać, żeby było inaczej.

Wysypany żużlem, ogromny plac był już pusty – nikt się o tej porze nie spodziewał tutaj klientów. Perhat, zwalniając do minimum, zawinął jedenastometrowym cielskiem ciężarówki i ustawił się burta w burtę obok Wielkiego Piątka, przodem w kierunku wyjazdu. Potem zgasił silnik. Przez chwilę wpatrywał się w wyschnięte zarośla oddzielające parking od szosy.

– No, to wszystko na dziś – powiedział wreszcie.

– Tak… Dziękuję – skinęła głową. – Pójdę już. Muszę się przygotować do wieczornej transmisji.

Nieoczekiwanie dla samego siebie dotknął jej dłoni -szczupłej, wypielęgnowanej dłoni, która znieruchomiała pod jego muśnięciem. Zdobył się na to, żeby spojrzeć jej w oczy. Nie, chyba nie była na niego zła.

– Przepraszam – nie miał w zwyczaju używać tego słowa zbyt często. – To znaczy, za to, co powiedziałem.

Potrząsnęła głową.

– Nie musi pan przepraszać. To chyba prawda. Czasem mam takie wrażenie, że czegoś tutaj naprawdę nie rozumiem.

– I niech tak zostanie. Lepiej dla pani. Tak, teraz wreszcie mógłby wreszcie zacząć tę rozmowę, do której przymierzał się od rana, i którą udaremnił telefon z Kolonii.

– Pójdę – powtórzyła po długiej chwili. – Muszę się przygotować…

Odwracała się już, kiedy drzwiczki po jej stronie otworzyły się raptownie. Nie trzymał jej za rękę od dobrych paru sekund ani nie patrzyli sobie w oczy, a mimo to poczuł się jak przyłapany.

– Zbieraj się, kochanie – zawołał ktoś nienaturalnie wesoło. – Ciuchy, makijaż i wchodzimy na antenę! Cześć, szefie – rzucił ponad kolanem Jacqueline do Perhata, któremu nie chciało się odpowiedzieć nawet najbardziej niedbałym skinieniem głowy.

To był Claude. Przez otwarte drzwi w przyjemny chłód kabiny wdarł się natychmiast powiew upalnego, rozgrzanego w piecu sierpniowego dnia powietrza. Perhat wolał nie myśleć, co się teraz dzieje w kilku nie klimatyzowanych wozach, które musiał wynająć we Lwowie, kiedy okazało się, że ładunek nie mieści się na jego trakach.

– Drzwi! – rzucił na wszelki wypadek, kiedy Jacqueline, przy akompaniamencie trajkotu Claude'a, zsunęła się z siedzenia wprost na ziemię. Przymknęła je nieumiejętnie, musiał przechylić się i trzasnąć porządnie. Klimatyzacja zaszumiała ze zdwojoną siłą, poruszona nagłym wzrostem temperatury.

Siedział chwilę, zastanawiając się, po diabła żabojad wyskoczył ze swojego wozu i przybiegł w podskokach otworzyć Jacqueline drzwi. To „cherie” – doszedł w końcu do wniosku – było przeznaczone dla niego. Najwyraźniej żabojad chciał przypomniać Perhatowi, że mówią sobie z tą kobietą per „kochanie”. Zachciało mu się śmiać.

Trzeba się było brać do pracy. Zakrzątnąć się wokół obozowiska, dopilnować ludzi, wyznaczyć służby… Otworzył drzwi i zsunął się po stromym błotniku na szurgoczący pod podeszwami żużel.

*

Budynki Świętego Mykoły, roztasowane w sosnowym lesie, nieco ponad dwadzieścia kilometrów na południe od Lwowa, zajmowały dobrych kilkanaście hektarów. Projektowali je i budowali jeszcze sowieci, z właściwą sobie pogardą dla racjonalnego gospodarowania ludzkim wysiłkiem, materiałami budowlanymi i przestrzenią. Ogromne gmaszyska, mające w sobie coś z egipskich piramid, oddzielone były jedno od drugiego szerokimi na kilkadziesiąt metrów placami. Później, kiedy już szpital zmienił patrona z Bohaterów Pracy Socjalistycznej na Świętego Mikołaja, place te zaczęto jak popadnie zabudowywać. Najpierw pojawiły się niskie budynki z dodatkowymi izbami chorych, pomieszczeniami gospodarczymi i gabinetami diagnostycznymi dla nie przewidzianej w pokracznych gigantach nowoczesnej aparatury. Potem, kiedy u Świętego Mykoły rozpoczął swe rządy profesor Jurij Kostyszyn, resztę wolnej przestrzeni wypełniło mrowie baraczków oraz parterowych domków z charakterystycznymi amerykańskimi elewacjami z plastikowych listew. W miarę, jak ranga szpitala wzrastała, przybywało na jego terenie mieszkań, sklepów i magazynów, aż w końcu pomiędzy sowieckimi marmurami wyrosło niewielkie miasteczko.

Miasteczko to, siedziba wybrańców losu, zazdrośnie strzegło swego dobrobytu przed nieproszonymi gośćmi. Otaczający je dwumetrowy mur podwyższono i wzmocniono podwójnym płotem z drutu kolczastego, wzdłuż którego krążyli ubrani w czarne uniformy wartownicy. Mówiło się o rozmieszczonych gęsto czujnikach, kamerach i śmiercionośnych pułapkach, które czekały na intruzów, nikt jednak nie wiedział o nich nic pewnego. Ani z zewnątrz, ani od strony budynków dostępnych dla pacjentów nie dawało się zbyt wiele zobaczyć, a strażników mądrzej było nie pytać. Gdyby zresztą ktoś przejawiał nadmierną ciekawość, zajęliby się nim sami miejscowi. Szpital w ten lub inny sposób zapewniał utrzymanie całej okolicy, wszelkie ludzkie nadzieje na względne bezpieczeństwo opierały się wyłącznie na budzącym powszechny szacunek ordynatorze. Kostyszyna nie nazywano tu inaczej niż „nasz profesor”, a za samo wymówienie jego nazwiska bez należytego szacunku bito bez pardonu w pysk.