W kruchej równowadze sił Kostyszyn zdołał sobie wywalczyć pozycję udzielnego księcia. Najstarsi lekarze twierdzili zresztą, że feudalny system rządów obowiązywał w kompleksie szpitalnym od zarania jego dziejów, a Kostyszyn jedynie rozwinął go stosownie do możliwości, o jakich nie mógł śnić żaden z poprzedników. Kostyszyn miał układy ze wszystkimi drużstwami, zmieniał je zależnie od tego, które w danej chwili kontrolowało kluczowe ministerstwa, ale nigdy nie pozwolił, aby którekolwiek przejęło kontrolny pakiet udziałów. Nawet wszechpotężny Potapow musiał powściągnąć zapędy do ściślejszego podporządkowania sobie Świętego Mykoły. Szpitala potrzebowali wszyscy i już samo to było gwarancją jego niezależności – ktokolwiek próbowałby naruszyć stan rzeczy, tworzył przeciwko sobie zwarty front pozostałych. Kostyszyn z kolei był wystarczająco rozsądny, by nie wykraczać poza swoją dziedzinę. Zadowalał się dochodami, jakie dawało mu prowadzenie wzorcowej kliniki, korzystającej ze specjalnej życzliwości rządu i organizacji międzynarodowych. Poza tym pozwalał swoim ludziom działać tylko w kilku branżach, ściśle związanych z ich podstawową specjalnością.
Mało kto wiedział, że Profesor już od dobrych kilku lat coraz rzadziej opuszczał swą luksusową willę. Prowadzenie interesów powierzył najstarszemu z synów, wykształconemu starannie w Ameryce, w specjalności nie mającej nic wspólnego z medycyną. Bieżącymi sprawami kierował natomiast Kuziew. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że tak naprawdę to Kuziew był zawsze prawdziwym mózgiem i że to jego spryt zadecydował o powodzeniu szpitala w trudnych latach. Kuziew był wystarczająco przebiegły i bystry, żeby dołączyć do grona najpotężniejszych. Ale sama przebiegłość nie wystarczała. Potrzeba jeszcze było odpowiedniej pozycji do startu, koneksji, fortuny, którą można by pomnożyć, a wreszcie charyzmy pozwalającej pociągnąć ludzi za sobą, by potem rosnąć na ich wysiłku. Kuziew nie miał żadnej z tych rzeczy, Kostyszyn – wszystkie. Obaj polegali na sobie niemal bezgranicznie, na ile ludzie mogą na sobie polegać, i wydawało się oczywiste, że młody Kostyszyn będzie na Kuziewie polegał nie mniej niż ojciec.
W każdym razie, to właśnie Kuziew wymyślił Śpiącą Królewnę i teraz niepokoił się o nią.
Na biurku Kuziewa stały aż cztery telefony, ale wszystkie, odziedziczonym po sowietach zwyczajem, służyły wyłącznie do podkreślania jego prestiżu. Prawdziwy telefon, wielkości małego notesu, nosił ze sobą w kieszeni na piersi. Ponieważ przykazał, aby wszelkie rozmowy mające cokolwiek wspólnego z konwojem łączono natychmiast, kiedy odezwano się z kolońskiego biura Fundacji, sekretarka przerwała mu kończące się właśnie spotkanie z wysłannikami szefa kontroli celnej na miejscowym lotnisku. Ludzie, którzy ostatnio kontrolowali we Lwowie granicę, nie mieli wobec Świętego Mykoły zobowiązań, wskutek czego niemal każdy zamówiony przez szpital transport wymagał długich pertraktacji i zabiegów. Należałoby dodać – jeszcze nie mieli zobowiązań. Co jak co, ale leczenie prędzej czy później potrzebne jest każdemu.
Choć w istocie Kolonia nie miała do powiedzenia niczego ważnego, szef szpitala skorzystał z okazji, by zostawić nużącą go sprawę jednemu z zastępców i ruszyć do swojego prywatnego gabinetu.
Kuziew miał dwa gabinety. W tym oficjalnym, urządzonym z należytą pompą w głównym gmachu i wypełnionym mahoniami, przebywał tylko wtedy, gdy musiał przyjmować interesantów. Z jakiegoś powodu czuł się tam źle i kiedy tylko mógł, przenosił się do jednego z nowych budynków, połączonego z głównym gmachem oszklonym łącznikiem. Przejście wymagało nieznacznego nadłożenia drogi, należało za to do strefy niedostępnej dla niższego personelu. Ale tym razem, nazbyt zaaferowany, Kuziew ruszył prosto przez część szpitala przeznaczoną dla zwykłych pacjentów. Mimo zapadającego wieczoru, panował tu jeszcze ożywiony ruch. Wokół łóżek i na schodach przesiadywały całe rodziny, z rąk do rąk krążyła wódka i pęta kiełbasy, gadano głośno, wtykano wilgotne zwitki banknotów przeciskającym się przez ten rejwach pielęgniarkom i sanitariuszom. Synowie, ojcowie czy matki chorych tłoczyli się w kolejce pod gabinetami w nadziei na przyjęcie przez tego lub tamtego lekarza. Gdyby wiedzieli, kim jest ten siwy, lekko utykający jegomość przechodzący pomiędzy nimi, rzuciliby się łapać go za nogawki i wciskać pieniądze. Dlatego też Kuziew nigdy nie nosił białego fartucha ani stetoskopu, po którym koczujące codziennie w szpitalu rojowisko zwykło rozpoznawać swych bogów.
Tak miało być jeszcze parę godzin. Pod główną bramą uwijała się już armia busów, furgonów i ciężarówek, kursujących w tę i we w tę między szpitalem a miastem. Kuziew przykazał kiedyś, że po dziewiątej nie wolno już zabrać ze szpitala nikogo – zamarudził, niech wraca do miasta piechotą. Było to właściwie jedyne, czego wymagał od kierowców. Opłatę za prawo do jeżdżenia na tej linii ograniczył do zupełnie symbolicznych groszy, uznając, że bardziej mu się opłaci wierność i oddanie okolicy. Nie próbował też pobierać swojej części z tego, co inkasowali od chorych i ich rodzin lekarze czy pielęgniarki. Ci, którzy pracowali w tej części Świętego Mykoły, niczym w najniższym kręgu dantejskiego piekła, nie dostawali pieniędzy od Kostyszyna, musieli utrzymać się sami. Jeśli któryś zdołał sobie zaskarbić szczególne poważanie wśród klientów i zaczynał obnosić się z bogactwem, mógł liczyć na zainteresowanie przełożonych i, z czasem, na awans do któregoś z lepszych oddziałów, gdzie kurowali się pacjenci przychodzący do szpitala z indywidualnego polecenia.
Większość z tych ostatnich wyrażała się czasem pobłażliwie o „filantropii” Profesora, który wielkodusznie tolerował bandy zasmradzającej mu klinikę, hałaśliwej biedoty. Kuziew nie zamierzał wyprowadzać ich z błędu. W istocie to nie wielcy goście, choćby nie wiem jak astronomiczne sumy oferowali i jakimi przysługami potrafili się odwdzięczyć, ale właśnie ta biedota, wysupłująca tutaj oszczędności całego życia, była dla Świętego Mykoły głównym źródłem dochodu.
Wyszedłszy z budynku, jeszcze na schodach Kuziew uniósł do twarzy telefon i przywoławszy sekretarkę, kazał się łączyć z Wendzyłowiczem.
Wendzyłowicz właśnie przechadzał się w tym czasie po wysypanym żużlem parkingu między Parachowką a Czarcim Wirażem. W wydłużonej kabinie białego szpitalnego furgonu siedziała tylko rudawa, krągła pielęgniarka o zadartym nosku, zwana Zlewką, oraz dobierający się do niej z braku lepszego zajęcia Wieniczka, zmiennik Perhata, któremu szef kazał rankiem znaleźć sobie miejsce w jakimś innym wozie. Na dźwięk telefonu satelitarnego Zlewka wysmyknęła się zręcznie i usłyszawszy, kto chce rozmawiać z doktorem, czym prędzej pobiegła go przyprowadzić.
Wendzyłowicz? Co tam się u was, hm, wyrabia? -mówił Kuziew, mijając kłaniającego się z szacunkiem strażnika, pilnującego zastrzeżonej części szpitalnego parku. -Dzwoni mi tu z Kolonii jakiś histeryk, że się nie zatrzymaliście na noc, że Perhat nie pilnuje planu i pyskuje. No, co tam jest?
Wendzyłowicz nie stanął na wysokości zadania. Powinien być w każdej chwili gotów do udzielenia szefowi wyczerpujących wiadomości. Tymczasem, dukając, musiał w końcu przyznać, że nie orientuje się, dlaczego zatrzymali się tu, a nie gdzie indziej. Jego gorączkowe zapewnienia, że dziewczynka czuje się doskonale i że wszystko jest w porządku, zostały przez Kuziewa ucięte gniewnym pytaniem: