Ciekawe, czy gdyby kamera jej nie kochała, mogłaby być tą właśnie, znaną całej Europie i połowie reszty świata doktor Jacqueline, wsławioną rozlicznymi akcjami charytatywnymi, wygrywającą plebiscyty popularności, zapraszaną do nocnych talk-shows i umieszczaną na okładkach magazynów.
Rozjuszony do żywego niefortunnym potknięciem – wydawało mu się, że wszyscy to obserwowali i przez cały wieczór nie będą mówić o niczym innym – ruszył w stronę swojego wozu. Koło kabiny czekało na niego kilku spośród jego ludzi. Domyślał się, czego chcieli, ale dał im wyłożyć sprawę.
Oczywiście, nie pozwolili sobie na jakiekolwiek protesty czy krytyki. Skoro szef uznał, że stają tutaj, to stanęli tutaj. Szef po to jest szefem, żeby wiedział. Kierowcy przyszli tylko grzecznie prosić, żeby pozwolił im skoczyć do Parachowki. Nie spodziewali się, że będą nocować w polu, a niektórzy mają to i owo do kupienia. Niektórzy chcieliby też na wieczór popakować na siłowni, ostatnio otworzyli tam całkiem niezłą salę – szef wie, jak to jest, nie można sflaczeć.
Owszem, wiedział, jak to jest. Jeśli nie miało się drugów ani krewnych, jedyną szansą, żeby wziąć życie za pysk i wyrwać gdzieś do góry, ku lepszemu, były agencje. Dla diewoczek – towarzyskie, dla mołodców – ochrony, W jednych i drugich konkurencja bezlitosna. Nie wolno sflaczeć, o co za kierownicą łatwo. Dzisiaj mieli u niego robotę, a jutro, no – kto tam wie, co może być jutro, Panie Boże chroń. Budź gotów, wsiegda gotów. Pośród straganów, bud, barachołek, lotnych kasyn i burdeli, wszystkiego, co obrastało drogę pstrokacizną arabskiego suku, siłownie i sale do trenigów walki stanowiły jedną z głównych branż. Cieszącą się na tyle wielkim popytem, że o prawo ich utrzymywania toczyła się między paroma drużstwami długa wojna, z trupami, podpaleniami i wysadzaniem samochodów, zanim Egzekutywa nie rozdzieliła ściśle, kto, gdzie i za ile. Droga kijowska została w tym podziale rozparcelowana między Kuklata i Wolanowskiego. Sam powinien iść z nimi. Co może być jutro, to znaczy, nie dosłownie jutro, ale za jakiś czas, wiedział tyle samo, jak i inni. Ciężarówki przecież nie były jego własnością. W hierarchii Drogi wspiął się oczywiście wyżej niż przydrożna cichodajka czy najemny osiłek, mógł im się wydawać bogiem, ale w gruncie rzeczy podlegał takim samym jak oni kaprysom losu. Starczyło, by Stawyszyn z jakiegokolwiek powodu przestał mu nagle ufać.
Sam powinien iść z nimi, choćby po to, żeby machaniem sztangą wydusić z siebie tę wściekłość i bolesną potrzebę rozpaloną przez sławną panią doktor z innego świata. No, a gdyby nawet sztangą nie pomogła, to w Parachowce całe roje diewoczek czekały, aby za skromną opłatą sprawić potrzebującemu ulgę.
Tylko że akurat szefowi konwoju nie wypadało odjeżdżać sobie kilkadziesiąt kilometrów na siłownię albo panienki. Gdyby tak zrobił, na pewno ktoś by o tym powiadomił Stawyszyna, i to z odpowiednim komentarzem. Ktoś pragnący posunąć się w hierarchii drużstwa o jedno oczko albo ktoś chcący mieć w tym jej punkcie swojego człowieka. Ta świadomość potęgowała złość Perhata na wszystko i na wszystkich. Coś mu podpowiadało, miał już na końcu języka, żeby nie pozwolić – nie i już, to nie jest zwykły konwój, za poważna sprawa, wszyscy muszą być pod ręką. Nawet by słowem nie brzdąknęli. Ale nie chciał tak pogrywać ze swoimi ludźmi tylko dlatego, że był zły -ani przecież na nich, ani z ich winy.
Zgodził się, pod warunkiem, że co najmniej jeden człowiek z każdego wozu zostanie na miejscu. Jeśli chętnych jest więcej, będą się musieli wymienić na dwie tury. Mogą wziąć jedną furgonetkę, na benzynę się złożą. Machnął ręką, ucinając podziękowania. Tego, że rano mają być wszyscy rześcy jak świeży szczypiorek i bez śladu zużycia, nawet nie musiał dodawać.
Kiedy poszli, wdrapał się do kabiny i nie mówiąc nic do współtowarzysza, przecisnął się między siedzeniami ku jej tylnej części. Otworzył lodówkę.
Wieniczka bezszelestnie przecisnął się za nim i stał mu nad głową, nic nie mówiąc. Jeździł z Perhatem już prawie rok, a nie mógł się nauczyć odzywać bez pytania.
Oddarł róg opakowania z polskim gulaszem z podrobów i wrzucił je do mikrofali. Jacqueline, kiedy zobaczyła, że wszyscy używają tutaj mikrofalówek, nie kryła dezaprobaty. Nieprzyjazne dla organizmu. Folia? Jeszcze jak nieprzyjazna. I na dodatek nie ulega biodegradacji. Ona pewnie wozi ze sobą francuskiego kucharza. Zresztą po cholerę jej kucharz. Wysypuje przed sobą na papier -przyjazny środowisku papier – pszeniczne zarodki i dziobie je jak wróbelek.
– No dobra, przestań się czaić, tylko gadaj, o co chodzi – mruknął wreszcie Perhat, nie odwracając się od mikrofali. – Sam widziałeś, dzisiaj jest dzień życzliwości dla przyrody. Proście, a będzie wam dane. Wieniczka podrapał się za uchem.
– No bo, szefie – zaczął. – Nie będzie szef dzisiaj potrzebował kabiny?
Aha. Pierwszy impuls, oczywiście – pogonić. Ale milczał.
– No bo, wie szef…
– Która? – zagadnął.
– No, ta pielęgniarka, taka… Zlewka na nią mówią. Zlewka. Dobra ksywa. Ciekawe skąd. A zresztą.
– Ja tylko tak, bo pomyślałem, że jak szef dzisiaj i tak, no, to tego…
Jasne – szef dzisiaj przecież będzie nocował z panią doktor. Świat opiera się na hierarchii. Szef z panią doktor w lepszym wozie, czyli u niej, szofer z pielęgniarką w ciężarówce. Komu by w ogóle do głowy przyszło, że on, Perhat, przez cały dzień sam na sam z panią doktor nic nie wskórał? Ba, żeby nie wskórał, żeby po prostu dostał kosza, zdarza się – ale że nawet się nie zdobył na postawienie sprawy!
Wystarczy powiedzieć nie, i koniec. Nie będzie musiał się przed chłopakiem tłumaczyć, że nie wyszło. On się sam tego domyśli.
Do diabła, i tak się wybierał z flaszką do Skrebecowych. Aż dziw, że jeszcze dotąd sami tu nie przyszli. Tylko pamiętaj, Wieniczka…
– Hryhor, szefie. Ile razy prosiłem…
Tylko pamiętaj, żebyś, czego nie złapał – rzekł, siląc się na ojcowski ton.
– E, szefie, przecież to strzykawa. Zdrowa dziewczyna. Wystere… sterelizowana.
Mikrofalówka brzęknęła cicho. Wyciągnął porcję, parząc palce zdarł folię do końca.
– Dobra, masz czas do drugiej – oznajmił i sięgnął jeszcze do lodówki, po butelkę, którą wcisnął do kieszeni na udzie. Wysiadł z wozu i z plastikową tacką w jednej, a widelcem w drugiej ręce ruszył niespiesznie dookoła parkingu.
Powietrze nabierało już coraz głębszej, niebieskiej barwy. Zanim skończył gulasz i cisnął tackę w wyleniała trawę, zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Obchodził plac, sprawdzając uważnie, czy wyznaczeni ludzie zachowują czujność, jaką na drodze trzeba zachowywać o każdej porze dnia i nocy. Właściwie nie musiał sprawdzać, ale nigdy tego za wiele. Do ludzi, jak zresztą do wszystkiego, Perhat miał ograniczone zaufanie. Robili, co do nich należało, tylko tak długo, jak długo czuli, że ktoś ich pilnuje. Posterunek ze wzgórza jak dotąd nie dał znaku życia. Trochę go to rozczarowało. Sądził, że to oni pierwsi wykażą zainteresowanie nocującym w pobliżu wzgórza konwojem.
Okrążył w zamyśleniu całe obozowisko, potem wszedł pomiędzy ciężarówki. Wbrew temu, co można by sądzić z telewizyjnej transmisji, tylko kilka z nich miało na burtach ten charakterystyczny znak, który najbardziej ze wszystkiego przypominał Perhatowi zielonego grzyba boczniaka. Oczywiście, w logo fundacji, której przewodziła doktor Tenard, nie chodziło o grzyba boczniaka, tylko o liść miłorzębu. Przypadkiem wiedział, że tak się właśnie nazywa roślina, na którą Amerykanie mówili: „gingko”. Nie widział jej w życiu na oczy, ale kiedyś, zanim jeszcze awansował u Stawyszyna, woził takie szampony, niby to amerykańskie, z Kozatynia, gdzie je produkowano, do Odessy.