Nie budził też szczególnego podejrzenia fakt, iż obsadę ciężarówek stanowili wyłącznie mężczyźni, i to jeden w drugiego żylaści, szerocy w barach, wysportowani. Było wiele ładunków, których przewożenie Drogą wymagało takich właśnie konwojentów. Ciekawe mogło się wydać, że podobnie prezentowali się także ludzie z drugiego konwoju, mającego podobne samochody i parkującego tuż obok. Zwłaszcza, że i jedni, i drudzy byli wyraźnie w jak najlepszej komitywie. W pewnym momencie wymieniali nawet jakieś ładunki, przenosząc skrzynie – na oko sądząc, ze sprzętem elektronicznym – z jednego wozu do drugiego.
Ale i to łatwo było wyjaśnić. Ludzie Drogi, nawet jeśli nie pracowali dla tej samej firmy spedycyjnej, często się znali i zawierali przyjaźnie. Najwyraźniej akurat spotkały się właśnie dwie grupy takich przyjaciół. Jedni jechali z Krasnodaru do Lwowa i może dalej, do Europy – a drudzy w przeciwną stronę, do Rosji. Miasteczko, w którym jedni i drudzy zatrzymali się na noc, musiało już widzieć bardzo wiele takich spotkań.
Miasteczko to nazywało się Bojarka i jak wszystkie inne, dzieliło się na pozostające w ostatecznej rozsypce posowieckie blokowiska i na obrastające je dzielnice dzikiej zabudowy. Centrum miasta było beznadziejnie szare, naznaczone kruszącym się betonem, z którego wyzierały pordzewiałe zbrojenia, oraz monotonią regularnych kwartałów i absurdalnie szerokich ulic. Wschodnie i północne peryferie, dla odmiany, imponowały pstrokacizną i rozmaitością stawianych tam budowli – od disnejowskich domków z czerwonej cegły, po szare, przysadziste bunkry strzegące swych luksusów wysokim murem z wieżyczkami strażniczymi i kamerami.
Rozległe place i szerokie ulice w środku miasta stały się królestwem przejezdnych transportów i wszystkich, którzy żyli z ich obsługi. Wokół wielkiej hali niepotrzebnego już od lat dworca kolejowego, na stratowanych resztkach dawnej promenady i parków roztasowały się budy, stragany i parkingi. Od rana do nocy trwały tutaj gwar i ruch, powietrze przesycał swąd smażonych kiełbas i pędzonego samogonu, targowano się, kłócono i godzono, pracowano i wypoczywano, rżnięto w karty i obracano diewoczki.
Major Kolców wiedział dobrze, że w czasach, kiedy wścibskie oczy mogą dniem i nocą śledzić każdego z orbity okołoziemskiej, nie ma lepszego ukrycia niż bazarowy tłum. Dlatego już zawczasu wybrał na miejsce postoju dla obu konwojów gwarny punkt w dawnym parku miejskim, u stóp zarośniętego kopca, niemal pośrodku wielkiego klepiska, w jakie od dawna zmieniło się to miejsce. Ze szczytu kopca sterczała, niczym pieniek złamanego zęba, resztka cementowego cokołu. Kolców nie wiedział, kogo konkretnie upamiętniała obalona statua, ale zapomnienie i poniżenie, w jakie ją strącono, stanowiły dla niego wystarczający dowód, że wysiadając z wozu, warto zdjąć na chwilę beret. Tym ostentacyjnym gestem dobiegający czterdziestki mężczyzna w wojskowej panterce i wystającej spod niej pasiastej, matrosowskiej koszulce oddał hołd bohaterom, którzy w jego pamięci wciąż pozostawali żywi. Major Kolców w rzeczywistości nie był majorem. W wojsku nie zdążył wysłużyć nic ponad młodszego lejtnanta, wyrzucono go szybko – ze swą prostolinijnością i nienawiścią do korupcji nie mógł nie narazić się generalskiej sitwie. Stopień majora przyznał sobie sam, kiedy związał się z Liszniewem. Potrzebował go, aby ukryć swe imię i otczestwo, których nie lubił i nie chciał, aby mu je przypominano. Poza nim samym mało kto je zresztą znał. Kolców kazał zwracać się do siebie wyłącznie stopniem, w ostateczności: „towariszcz komandir”.
W przeciwieństwie do większości ludzi, kłębiących się na Drodze, w obsługujących ją miastach i wioskach, depczących po sobie w walce o wpływy, pieniądze i kobiety, Kolców doskonale wiedział, po co żyje. Nie od razu to, oczywiście, zrozumiał. Potrzeba było wielu życiowych rozczarowań, wielu doznanych upokorzeń i krzywd. Ale teraz Kolców wiedział już, gdzie tkwiło ich źródło. I wiedział, czemu warto poświęcić ostatnie lata swego zmarnowanego, jak oceniał, życia.
Warto było poświęcić je zemście.
Major Kolców nie był małostkowy. Życie mu się niespecjalnie udało, ale to trudno, to tak bywa. Inni nie mieli i tego, co on. Nie czuł żalu i nie za to chciał się mścić.
Major Kolców nie mógł wybaczyć tego, co zrobiono z jego rodiną. Z wielką, dumną Rosją. Z największym narodem, jaki kiedykolwiek nosiła Ziemia, i zarazem narodem, który wciąż spał, jak Ilia Muromiec, i wciąż dawał się bić i upokarzać każdemu, kto tylko chciał.
Kolców, jak wszyscy Rosjanie, kochał ojczyznę i był z niej dumny, ale tę dumę nieodmiennie psuła gorycz, że jego naród spotkało tyle podłości i zdrad. To Rosjanie wynaleźli i prąd, i samolot, i maszynę parową, oni pierwsi polecieli w kosmos, oni pierwsi odwracali bieg rzek – ale nikt już dziś o tym nie pamiętał. To oni, ponosząc tyle wyrzeczeń, ucywilizowali i pół Azji, i Kaukaz, i Europę Środkową – a nikt im za to nie okazał wdzięczności. Wielkie wynalazki pokradziono, dzieło cywilizacji zniweczyli bandyci… Kolców pamiętał dobrze, że ta bieda, którą znał z dzieciństwa i którą widział wokół siebie dziś, wzięła się nie z niczego innego, tylko z poświęcenia. Że jak daleko sięgał myślą w przeszłość, wszystko: maszyny, kurczaki, cukier, buty, nawet konfiety – wszystko szło do Polski, na Kubę czy do Angoli, z bratnią pomocą. A teraz te gady, ci parszywcy, którzy od Matuszki Rossiji zaznali tyle dobrego, kąsali ją raz po raz, deprawowali jej młodzież i korumpowali przywódców.
Ilekroć Kolców myślał o tej potwornej krzywdzie, jaka spotkała jego naród, opanowywała go zimna, ostra jak sztylet nienawiść. Nienawidził Ukraińców, którzy za cywilizacyjne dobrodziejstwa odpłacili Rosji zaprzedaniem się obcym. Nienawidził Polaków, którzy wdzierali się nieodparcie na te ziemie ze swymi firmami, spółkami i kapitałami, nienawidził ludiej iż Zapada, zadufanych i bezczelnych, przyjeżdżających tu jak z łaski, jakby przywozili dzikusom szklane paciorki. A najbardziej ze wszystkich nienawidził jewreji, którzy za tym wszystkim stali. Nienawidził ich za to, że uknuli bolszewicki spisek, by za germańskie pieniądze pogrążyć Rosję w krwawej wojnie domowej, i za to, że potem sprzedali się zdrajcom i demokratom, by zniweczyć dzieło wielkiego Stalina.
Kolcowowi nie zależało na pieniądzach. Kolców nie był jednym z tych, którzy tylko pragnęli wdrapać się jak najwyżej, jak najbliżej wierzchołka piramidy. Kolców prowadził wojnę ze światem. Liszniew wiedział o tym i dlatego to właśnie majorowi powierzył tę misję, spokojny, że dokona on wszystkiego, co tylko dokonać można, aby ją należycie wypełnić.
Nie mylił się w tym. Dlatego właśnie teraz, dokładnie w chwili, kiedy Kuziew i Schlaf oglądali czołówkę transmisji z konwoju fundacji, a mężczyźni z obu konwojów żartowali i popijali wódkę, major zastanawiał się nad korektami pierwotnego planu.
Pierwotny plan zakładał akcję na Czarcim Wirażu. Było to miejsce, trzydzieści parę kilometrów za Parachowką, gdzie szosa została przed laty na długim odcinku zniszczona. Ocalało tylko jedno pasmo, chwilami zwężające się na szerokość kół ciężarówki. Trzeba było przejeżdżać tamtędy gęsiego, powoli, raz z jednej, raz z drugiej strony. Dawało to niezłą możliwość zablokowania konwoju. Ale miało swoje wady, z których główną był tłok.
W chwilę po zatrzymaniu się w Bój arkach Kolców odebrał telefon satelitarny. Ich człowiek w konwoju podał miejsce, gdzie stanęli na noc i planowaną godzinę jutrzejszego odjazdu. Nalegał, aby zmienić pierwotny plan. Liszniew, po długim zastanowieniu, poparł jego żądanie. Kolców przypatrywał się uważnie mapie. To miało sens. Można było zablokować konwój na parkingu, ale pod jednym warunkiem. Że zamiast na Wzgórzu 657, panującym nad Czarcim Wirażem, działko zostanie umieszczone na Wzgórzu 323, panującym nad parkingiem. W prostej linii dzieliło je zaledwie kilkanaście kilometrów. Ale problemem nie była odległość. Problemem był stacjonujący na tym wzgórzu patrol.