Выбрать главу

Zaatakować ten patrol, znaczyło wypowiedzieć wojnę Siłom Pokojowym. No i dobrze – to nie było zmartwienie Kolcowa. Papachen wiedział lepiej, znał ogólną sytuację. On, Kolców, potrzebował tylko kilkudziesięciu sekund, zanim Delwej nie umieści ładunków na furgonie. Potem nie mogli mu już nic zrobić.

Bojarka nie leżała dokładnie przy trasie, prowadził do niej kilkukilometrowy zjazd. Z drugiej strony, za miastem, zamieniał się on w polną drogę. Tą drogą można było podjechać pod 323 od drugiej strony. Oczywiście, z góry będzie widać stojący przy drodze samochód. Jeśli tam na wzgórzu pilnują się, jeśli ludziom Kolcowa nie uda się niepostrzeżenie podejść…

Zastanowił się.

To pozostanie jeszcze jedna możliwość. Zdobyć konwój szturmem, wprost z ciężarówek. To w ostateczności. Ale szturm, jeśli będzie szybki i wykonany z zaskoczenia, też się przecież może powieść.

To się trzymało kupy. Tak, to się, przy odrobinie szczęścia, mogło udać.

Kolców wyszedł ze swojego wozu i stojąc na stopniu, gestem dłoni przywołał kręcących się wokół podwładnych. Odczekał chwilę.

– Chłopaki – oznajmił, kiedy wreszcie zebrali się wokół niego. – Będę potrzebował kilku ochotników.

*

Perhat siedział na wysuszonej słońcem trawie, oparty plecami o zmurszały pień zrąbanego przed laty drzewa. Od czasu do czasu odrzucał głowę do tyłu, aż opierała się potylicą o oślizły od porostów pień, i patrzył na usiane gwiazdami niebo. Siedział tak nieruchomo przez kilka chwil, potem opuszczał głowę, unosił do ust butelkę i pociągał z niej drobny łyk ciepławej wódki. Trzymał go jak najdłużej na języku, przełykając dopiero wtedy, gdy zmuszał go do tego nadmiar śliny w podrażnionych ustach. Nawet w takiej chwili, popijając i wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, nie przestawał być sobą – odpowiedzialnym, myślącym o wszystkim kierownikiem karawany. Potrzebował alkoholu, potrzebował rozpaczliwie tej chwili oczyszczenia, jaką on dawał, ale z drugiej strony pamiętał doskonale, że jutro muszą ruszyć zaraz po porannej transmisji i że w żadnym wypadku nie wolno mu pozwolić sobie na jakiekolwiek objawy kaca. Chłeptał więc wódkę najmniejszymi porcjami, jak kot zlizujący z talerza mleko, aby osiągnąć potrzebny efekt minimalną ilością. I to się udawało. Okruchy gwiazd poruszyły się już w swej odwiecznej stałości i zaczynały krążyć wokół niego.

Nie miał tej nocy szczęścia. Posterunek na wzgórzu wymieniono w ciągu ostatniego tygodnia i teraz składał się on z zupełnie mu nie znanych małolatów, najwyraźniej z bardzo niedawnego zaciągu, głęboko przejętych powierzoną im misją. Nawet niezbyt miałby z nimi o czym gadać. Na dodatek, jak mu powiedzieli, gdzieś w pobliżu kręcił się sam major Stupak. Oczywiście, chłopcy na posterunku nie mieli w takiej sytuacji najmniejszej ochoty na jakiekolwiek wykroczenia przeciwko dyscyplinie, do której to kategorii przynależałoby spożywanie wódki z przygodnie poznanym szefem popasającego akurat w pobliżu konwoju.

Zupełnie tego nie przewidział. Był pewien, że służbę na pagórku dalej pełnią Kosturkiewicz i Huczko, z którymi popijał w tym miejscu niecałe dwa tygodnie wcześniej. Obaj jeździli kiedyś w konwojach, obu znał z trasy, zanim jeszcze udało im się zostać honornymi. Nie powiedziałby tego na głos, ale liczył, że gdyby potrzebował nowego zajęcia, mogliby mu pomóc dołączyć do ich grona i choćby już z tego powodu podtrzymywanie znajomości z nimi było rzeczą wskazaną.

A tak jego wizyta na wzgórzu zmieniła się w zupełnie kurtuazyjną wymianę zdanek, toczoną z bezpiecznej odległości od ściskającego giwerę wartownika. Huczko i Kosturkiewicz pojechali gdzie indziej, gdzie – niczyj biznes, tajemnica wojskowa. Mów, człowieku, co masz za interes, i – ostatnie słowo wartownik podkreślił szczególnie mocną intonacją – nie zawracaj głowy żołnierzom.

Tym zirytował Perhata szczególnie. Mianem „żołnierza” potocznie określało się każdego, kto służył drużstwu swoimi pięściami i spluwą. Ludzie Skrebeca uważali to za profanację: miano żołnierza mieli za przysługujące tylko i wyłącznie im, użycie go w stosunku do kogokolwiek innego traktowali jak śmiertelną obrazę, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Rzecz w tym, że honorni służyli wprawdzie Skrebecowi, ale nie byli prawdziwymi żołnierzami. Nie bardziej niż goryle Kuklata pilnujący dowożonych na parkingi diewoczek. Mimo to szczęściarze, którym udało się na tę służbę załapać, uważali się za coś nieskończenie lepszego niż zwykli mołodcy i uzurpowali sobie te same prawa, które przysługiwały strzelcom z międzynarodowego kontyngentu. W istocie, oczywiście, ani się do nich umywali. Tamtych, w ich pancerzach i wielkich hełmach nafaszerowanych elektroniką, zwykły człowiek, uzbrojony jedynie w automat, po prostu nie miał szansy pokonać. Ale dlatego też byli zbyt cenni, aby pilnować trupów.

Tak czy owak, plany na wieczór wzięły w łeb i Perhat ruszył z powrotem, starannie osłaniając dłonią nie mogącą się doczekać otwarcia butelkę na udzie. Kiedy był już nisko, gdzieś w jednej trzeciej zbocza, przypomniał sobie, że przecież nie ma co ze sobą zrobić. Przecież w przypływie wspaniałomyślności oddał kabinę ciężarówki, aż do drugiej nad ranem, swojemu pomocnikowi, a na przysłuchiwanie się opowieściom o zakonnicach z trumnami, o przydrożnych zjawach wieszczących nieszczęścia, o drzewach płaczących głosem niemowlęcia i temu podobnych ślicznościach nie miał za grosz nastroju.

Pomyślał sobie, że powinien teraz pójść do Jacqueline. Pójść, zapukać do drzwi jej furgonetki, a kiedy doktor Tenard otworzy, oznajmić jej z szerokim uśmiechem, że, chce czy nie, musi go przyjąć na noc, bo nie ma gdzie spać.

Tylko że zamiast niej najprawdopodobniej otworzyłby mu Claude. Przypomniał sobie jego słowa o kudłatym dzikusie i natychmiast z wściekłością odrzucił myśl o złożeniu pani doktor wizyty. Też mi coś. Miewał dziesiątki ładniejszych dziewczyn, i to takich, dla których stanowił niedościgłe marzenie.

W końcu nie pozostało mu nic innego, niż usiąść w wysokiej trawie obok ścieżki, oprzeć plecy o zmurszały pień i pić w samotności.

I to właśnie robił.

Słabe światła u jego stóp kołysały się coraz bardziej i odpływały. Odpływała też dręcząca go od rana złość. Za to z każdym kolejnym łykiem alkoholu, rozpuszczanym na języku, narastało poczucie niezaspokojenia.

Siedział tak już dość długo, kiedy na ścieżce, wiodącej do obozowiska, zobaczył zbliżającą się powoli postać. Szczupłą, niewysoką postać w narzuconej na ramiona bluzie.

Szła powoli, uważnie stawiając stopy. Co jakiś czas przystawała, by przez dłuższą chwilę wpatrywać się w wierzchołek wzgórza. Im dalej była od obozowiska, tym przystanki te stawały się częstsze.

To była Jacqueline. Czekał nieruchomo, starając się oddychać jak najciszej, aż znalazła się niemal na wyciągnięcie ręki.

– Niebezpiecznie tak chodzić samej po nocy, madame le docteur – odezwał się wtedy.

Miał wrażenie, że dostrzegł w jej oczach błysk ulgi.

Zbliżyła się.

– Przecież sam pan mówił, że to bezpieczne miejsce. Ze na wzgórzu jest posterunek.

Tak. Zapomniałem tylko powiedzieć, że ten posterunek pilnuje umarłych, a nie żywych. Usiadła na trawie obok niego.