Выбрать главу

– Umarłych?

– Dwa miesiące temu była tu strzelanina między ludźmi Skrebeca a drużstwem z Krasnodaru. Było parunastu zabitych. Skrebecowi pochowali swoich na tym wzgórzu. I teraz ich pilnują. Proste.

Potrząsnęła lekko głową.

– Jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem. Po co pilnować zabitych? Mogą uciec?

– Po to, żeby kołchoźnicy ich nie wykopali i nie obdarli- odparł tonem, jakim wyjaśnia się oczywiste rzeczy małemu dziecku. – Żołnierza chowa się w porządnym ubraniu, w butach, z całym mnóstwem cennych drobiazgów. Taki tutaj panuje fason. Człowiek po to służy jakiemuś drużstwu, firmie czy związkowi, żeby mieć za to tę odrobinę przywilejów, jakie odróżniają żołnierza od zwykłej ludzkiej mierzwy. Każdy komandir czy ataman musi o tym pamiętać, inaczej straciłby twarz. Jeśli kogoś zabiją w służbie, szef ma psi obowiązek urządzić mu przyzwoity pochówek. Żołnierza nie można po prostu rzucić do dołu i zasypać jak byle kogo. I nie można pozwolić, żeby mu potem miejscowe hieny zakłócały wieczny odpoczynek. A Skrebec, jeśli gdzieś zabiją mu człowieka, zawsze stawia przy grobie wartę, póki trup i wszystko, co przy nim, nie przegnije. To znaczy, na jakieś trzy miesiące.

– Pan pił – stwierdziła nieoczekiwanie, jakby znajdowali się w kraju, gdzie picie jest czymś dziwnym.

Parsknął przez nos, ni to śmiechem, ni z irytacji.

– Piłem, cholera. A co pani myśli? Tutaj, w tym odległym, strasznym kraju, pomiędzy tyloma strasznymi ludźmi, człowiek czasem tak bardzo potrzebuje sobie golnąć, że nie idzie przeżyć.

Zamilkła, urażona. Tak, do tego przejawiał nieludzki talent. Gdyby za prawienie złośliwości pani doktor Tenard ktoś płacił pieniądze, byłby ustawiony do końca życia.

Siedziała tak blisko, oparta o ten sam zmurszały pień- starczyłoby wyciągnąć rękę, aby pogładzić jej kolano. Odrzuciła głowę do tyłu i spoglądała w rozgwieżdżone niebo.

– Straszne głupstwa pani mówiła – diabeł kusił go dalej. – W tej telewizji. Dziki kraj, dzicy ludzie. Cholera, mało kto tu u nas może robić za bukiecik fiołków, ale i tak nie jesteśmy jeszcze najgorsi. Owszem, jak ktoś nam staje na drodze, zabijamy. Ale przynajmniej bez obłudy. Jak u Świętego Mykoły pacjentowi zabraknie pieniędzy, to go wystawiają za drzwi. Ale nie dobijają i nie wmawiają mu jeszcze, że to jego prawo do godnej śmierci. Ludzie depczą jeden drugiego, wyrywają sobie forsę sprzed mord, wydrapują oczy, tak samo, u nas, czy gdzie indziej. Ale u nas przynajmniej nie upominają się przy tym o prawa zwierząt i nie przeżywają głęboko niedoli „istot czujących” na drugim końcu świata. Przynajmniej nie kłamiemy od rana do nocy. I nie robimy ze wszystkiego cyrku! -podniósł do ust butelkę i przez chwilę trzymał w ustach ciepławy, palący płyn.

– Bzdury pani opowiadała – powtórzył już spokojniej, odetchnąwszy. – Wie pani?

– Wiem – odparła cicho.

– Hę?

– Wiem. Niech mi pan też trochę da. – Nie czekając na pozwolenie wyjęła mu butelkę z ręki i pociągnęła z niej łyk. Oczywiście zakrztusiła się i rozkaszlała. Po podbródku pociekł jej lśniący w odblasku dalekich świateł strumyczek.

– Nie zdążyłem uprzedzić, że to nie jest wino.

– Nie szkodzi – pokręciła głową i na dowód, że potrafi, upiła jeszcze trochę. Teraz już bardziej fachowo, na wdechu.

Odetchnęła głęboko, ścierając łzy z kącików oczu.

– Dobrze, wszystko prawda. Cyrk. Nie jestem taka głupia, żeby o tym nie wiedzieć. Ale trudno, nie mam lepszego pomysłu, żeby zgromadzić pieniądze dla Fundacji. Każdy taki transport to paręset tysięcy. Każda operacja to miliony. Skąd to brać, jeśli nie od jakiejś bandy, która koniecznie chce rozreklamować swój preparat do odchudzania albo na porost włosów?

– A musi pani?

Popatrzyła na niego smutno, przejmująco.

– Tak. Muszę.

– Niech pani zrozumie, to przecież nie ma żadnego sensu. Przywiezie pani paręnaście kontenerów żywności czy leków, i co? Oddaje to pani jakiejś fundacji charytatywnej, a każda z tych fundacji to przykrywka mafii. Tyle z tych pani darów pożytku, że jakiś bandzior kupi sobie za nie wielką limuzynę i paru mołodców, którzy wyprują flaki innemu bandziorowi.

– Wiem, tak się zdarza. Ale staramy się sprawdzać ich wiarygodność.

– Niech pani nie będzie naiwna. Zawsze musicie polegać na kimś stąd, a ten ktoś tutaj zawsze będzie albo kupiony, albo zastraszony.

Westchnęła.

– Ja o tym wszystkim wiem. Ale ktoś ludziom musi pomagać.

Pokręcił głową.

– Pani im nie pomaga. Im nikt nie pomoże, nie ma na to sposobu. Pani jest potrzebna swoim, tam, na Zachodzie. Sprzedaje im pani coś, czego potrzebują. Taki jest świat: wszyscy tylko coś sprzedają. Swój czas, pracę, umiejętności. Ja sprzedaję ochronę transportów. Diewoczki seks. Moi chłopcy: mięśnie i refleks…

– A ja?

– A pani sprzedaje spokój sumienia. Bardzo tanio. Jakiś symboliczny grosik na pani fundację, moralne wsparcie, parę minut przed ekranem i już człowiek czuje się szlachetny i dobry.

Pociągnęła bez słowa jeszcze jeden łyk.

– Wie pani, pani doktor? Może to i prawda, że tu u nas są straszni ludzie. Okrutni, chciwi, bezwzględni, prymitywni, że Hospody pomiłuj. No, jak to ludzie. Ale to przynajmniej w ogóle jeszcze są ludzie! A u was? Jakieś ludzkie grzyby. Polipy. Taki… Taki blob przez cały dzień kręci się jak szczur w kołowrotku, żeby nabić sobie kartę magnetyczną, a wieczorem rozwala się przed ekranem, tka tę kartę w szczelinę i płaci ludziom za to, żeby za niego żyli, bo on sam już nie ma ani czasu, ani pojęcia bladego jak. Płaci politykowi, żeby nim rządził. Płaci aktorowi, żeby mu dostarczał przygód i emocji, bezpiecznych, przeżutych i przetrawionych. Nauczył się, że na wszystko można kupić pigułkę, która sprawę bezboleśnie załatwi. Pigułka, żeby schudnąć, pigułka, żeby urosły mięśnie, pigułka, żeby się pozbyć dziecka… A pani jest pigułką na dokonanie szlachetnego uczynku. Dlatego została pani gwiazdą.

– A pan został… – szukała odpowiedniego słowa.

– Facetem, który za pieniądze służy gangsterom. Ostatnio niejakiemu Stawyszynowi. Tak, może pani to powiedzieć na głos.

– Zastanawiałam się, dlaczego. W końcu nie jest pan tuzinkowym człowiekiem. Studiował pan, zna języki… Nie musiał pan tutaj wracać. Teraz chyba rozumiem.

Nie odpowiedział. Ona także milczała. A potem roześmiała się gorzko.

– A ona w ogóle nie nazywa się Olga – oznajmiła nagle.

– To znaczy…?

– Dziewczynka. Śpiąca Królewna, jak ją nazwaliście. Ona ma na imię Ina. Ale w Pontoise powiedzieli: Co to za imię, Ina? Po jakiemu to? Dziewczynka z Rosji musi mieć na imię Olga, inaczej widzowie będą mieli dyskomfort. No, to zrobiliśmy z niej Olgę.

– Pontoise? Co to jest Pontoise?

– Do diabła z Pontoise! Jak to, nie wie pan? Główna siedziba Digital Coded Interactive Six. Naszej sponsorującej sieci telewizyjnej. Główna rada programowa, ośrodek badania widowni, public relations, redakcje programujące i całe to… Myśli pan, że ja tak sobie staję przed kamerą i mówię, co mi przyjdzie do głowy? Te bzdury, jak pan je raczył określić, układa cały sztab ludzi. I układa je tak, żeby wyśrubować oglądalność do maksimum. A ja wiem – jej głos posmutniał nagle – że wyśrubowana oglądalność to maksimum wpływów do kasy fundacji. Niech pan zrozumie, przecież ja nie chcę nic dla siebie. Niech pan mnie zrozumie – powtórzyła prawie błagalnie.

– Jakie to ma znaczenie, czy ja rozumiem – mruknął, przyglądając się gwiazdom.

– Dla mnie ma.

– A co… – nie wiedział, jak o to zapytać. – Co będzie z dziewczynką? Z Iną?