– Zakochałem się w tobie – stwierdził głosem pełnym bezbrzeżnego zdumienia.
Ta chwila trwała całą wieczność.
– No, to mamy oboje podobny problem – zaśmiała się. Stali przez długą chwilę milcząc, trzymając się za ręce.
– Jest coś, co muszę ci powiedzieć – zaczęła wreszcie Jacqueline i szczęście Perhata skończyło się nagle, jak uciął. Od żołądka zaczęło podchodzić pod żołądek lodowate zimno.
– Tak?
– To jest mój ostatni konwój. To znaczy, ostatni taki konwój jak ten. Mówiłam tym z Pontoise już przed wyjazdem, ale… Teraz w każdym razie zdecydowałam się ostatecznie. Po prostu masz rację. Chciałam, żebyś był pierwszy, który będzie wiedział, że się już zdecydowałam, ostatecznie i nieodwołalnie.
Zimno wokół żołądka nie ustępowało.
– Ja też jeszcze ci czegoś nie powiedziałem. Nie wiedział, jak zacząć.
– Pamiętasz, mówiłaś, że masz wrażenie, jakbyś czegoś tu nie rozumiała. Najpierw myślałem, że o tym wiesz…- naprawdę, nie było łatwo mu to powiedzieć. – Widzisz, te konwoje humanitarne są u nas zawsze pod kontrolą jakiegoś drużstwa. To jest świetna przykrywka, zawsze się przy tym kręci jakiś dodatkowy interes…
– Domyślałam się tego. To jeden z powodów…
– Zaczekaj, proszę. To dłuższa sprawa. Ja też nie wiem nic na pewno, tylko się domyślam…
– Jacqueline! Chodź szybko, nie ma czasu! – rozdarł się Claude od strony furgonetki.
– Potem mi powiesz. – Skinęła głową i ruszyła w tamtą stronę, przed wycelowaną w drzwi furgonetki kamerę.
Perhat obrócił się. Druga kamera ustawiona była nieruchomo na specjalnie do tego celu wzmocnionym dachu telewizyjnego traka – specjalna, szerokokątna, zbierała obraz w trzech czwartych sfery i przekazywała go do opracowania komputerowi, który wycinał odpowiedni fragment, obracał go, przybliżał lub oddalał. To właśnie ta kamera rozpoczynała transmisję i ona ją kończyła szerokimi panoramami. Teraz, na pożegnanie, pokazać miała, jak ciężarówki jedna po drugiej wyjeżdżają z parkingu i odjeżdżają drogą. Tak było ustalone. Wyznaczył do tego kilka wozów, między innymi swój, prowadzony przez Wieniczkę. Potem miały zaczekać na resztę konwoju za najbliższym zakrętem. Śledził jeszcze przez chwilę przygotowania do transmisji, w końcu odwrócił się na pięcie i poszedł dopilnować, żeby wyznaczone ciężarówki były gotowe do drogi.
Przy głównym terminalu pancerki miejsca niby nie było wiele, ale urządzono je jakoś tak, że o nic się przy pracy nie zawadzało łokciami czy głową ani nic nie uwierało w plecy. To była jedna z tych niezwykłych cech zachodniego sprzętu, którym Pawlik nie mógł się nadziwić. Przyzwyczajony do spartańsko kanciastych ruskich BWP, w których zdobywał kwalifikacje drugiego strzelca, z początku skłonny był zgadzać się z opinią, że dbałość o komfort żołnierza nie świadczy wcale dobrze o Zapadzie, przeciwnie, dowodzi, iż jego dekadencja i rozkład nie ominęły nawet armii. Teraz, po czteroletniej służbie w Siłach Pokojowych miał na ten temat inne zdanie. Ergonomia sprzętu oznaczała mniejsze zmęczenie, a więc wyższą sprawność obsługujących go ludzi. A to się przekładało na szybsze o ułamki sekund reakcje, w walce mogące zadecydować o życiu albo śmierci.
Po raz kolejny tego poranka Pawlik wsunął się za pulpit, sprawdzając pozycję krasnodarców. Drugi strzelec pełnił w wozie funkcje zarazem łącznościowca i nawigatora, i jako taki spięty był w sekcję z dowódcą wozu. Dopiero w wypadku desantowania drugiej sekcji przejmował nadzór nad środkami ogniowymi wozu. Było to zresztą w dużej mierze teorią, bo całą czwórkę w wozie przygotowywano, by w razie potrzeby każdy mógł przejąć funkcje każdego. Poza tym prawdziwa walka, taka z regulaminów i szkolenia, prawie się nie zdarzała. Przeciwnikiem nie były regularne formacje wojskowe, ale mniej lub bardziej bezładne bandy, z którymi mogli sobie poradzić honorni. Pancerki jedynie zapewniały im rozpoznanie i, w razie potrzeby, wsparcie ogniowe.
Do Pawlika na co dzień należało to pierwsze. Nie była to szczególnie uciążliwa funkcja, zwłaszcza jeśli już namierzyło się ściganych i uruchomiło w pokładowym komputerze procedury automatyczne.
Tak właśnie było i teraz. Przez całą noc komputer co pół minuty odcedzał z gąszczu zmieszanych na tej samej częstotliwości sygnałów cyfrowych przekaz jednego z amerykańskich satelitów teledetekcyjnych, dekodował go i przekazywał do pamięci bieżącej. Pawlik nawet się nie zastanawiał, czy korzystają z tego sygnału legalnie, czy prawem kaduka – skoro mieli umożliwiające to programy, to widocznie ktoś im je dał. Rozkodowane odwzorowania satelity szły do opracowania, a potem do analizy. Jeżeli program analizujący nie stwierdził zmian naruszających wyszczególnione w instrukcji warunki alarmu, kompresował wyniki i odsyłał je do archiwów. W przeciwnym wypadku uruchamiał alarm.
Pawlik właściwie nie musiał się w to wtrącać. Był wczesny ranek, większość oddziału otrząsała się jeszcze z senności albo zażywała porannej zaprawy, a major przechadzał się po polanie. To nie była żadna poważna wyprawa. Zwykłe utarcie nosa krasnodarcom – ktoś tam na Chortycy uznał ich konwój za podejrzany, polecił go zatrzymać i przeszukać, a w razie gdyby naruszyli warunki pokoju, przewożąc narkotyki lub inne materiały zastrzeżone dla innych drużstw, spalić. Najłatwiej było to zrobić, zaczajając się na Czarcim Wirażu. Nawet delegowanie do tak banalnej sprawy aż dwóch pancerek, ośmiu żołnierzy, gdy mogli wystarczyć honorni, i osobisty w niej udział majora Stupaka wydawały się przesadą.
Pawlik przebiegł palcami po klawiaturze, żądając bieżącego odwzorowania. On akurat wiedział, dlaczego major wyskoczył na wyprawę osobiście. Sekcyjny zawsze dużo wie, trudno przed nim coś ukryć. Major źle znosił niedawny awans i przeniesienie z łużańskiej stanicy do sztabu, korzystał z każdej okazji, by się na parę dni wyrwać w pole. Mówił, że brakuje mu ruchu. Pawlik wiedział, o jakie konkretnie ruchy chodziło, ale z nikim o tym nie rozmawiał. Zresztą wszyscy w plutonie się domyślali. Fedor Stupak był szczęśliwym ojcem trojga małych dziedziców imienia i majątku, a Skrebec, im bardziej umacniał swą władzę na Południu, tym bardziej narzucał swemu otoczeniu zasady wiktoriańskiego dworu. Z drugiej strony, dla Pawlika było oczywiste, że ktoś taki jak Stupak, kto jest dwa razy silniejszy, dwa razy więcej je i dwa razy tyle może wypić, nie pociągnąłby długo z jedną kobietą, w dodatku coraz mniej apetyczną.
Przyjrzał się obrazowi na ekranie. Wyglądało na to, że krasnodarski konwój w ogóle nie zamierzał dzisiaj ruszać. Ciężarówki i wóz pilota stały od wczoraj pośrodku zdeptanego pod parking skweru.
Nie było wokół nich widać żadnych przygotowań do wyjazdu.
Coś go zastanowiło. Przejechał kursorem po listwie poleceń, rozwijając kolejne menu, i zażądał wszystkich odwzorowań z ostatniej godziny.
Na zdjęciach robionych co pół minuty powinno być więcej ludzi. Przecież raczej nie śpią tak długo, muszą przygotowywać jedzenie, wychodzić z wozów, choćby po to, by się odlać. Tymczasem na kolejnych klatkach dostrzegał raptem kilku ludzi. Wczoraj było ich całe mrowie. Fakt, że mogli być z tego drugiego konwoju, który najwyraźniej już odjechał.
O, w mordę! -omal nie złapał się za głowę. Już wiedział, że dał się załatwić jak szczeniak, najprostszym, najbardziej prymitywnym chwytem, jaki można sobie wyobrazić. Odruchowo wydawał komputerowi kolejne polecenia, każąc ściągnąć dane z pamięci Centrali, przeszukać drogę i znaleźć samochody zaparkowane wczoraj obok krasnodarskiego konwoju. Był pewien, że będą wcale nie na wschód od Kijowa, jak by wynikało z ich wcześniejszego ruchu. Że zawróciły na Lwów.