Выбрать главу

Wcześniej zdarzało mu się sarkać na ten stosunkowo niewielki, raczej pozbawiony luksusów hotelik z zaglądającą w okna reklamą pierogów Tiomkina. Ale wybrał go właśnie z myślą o takich sytuacjach jak ta. Dyspozycyjność należała do trzech podstawowych wymogów, jakie spełniać musiał menedżer jego szczebla. Trzeba było albo wozić się z kupą sprzętu, albo nie oddalać od centrum komunikacyjnego bardziej niż na regulaminowe dziesięć minut. Doug miał złe doświadczenia z centrami w dużych hotelach, zawsze w krytycznej chwili okazywało się tam, że coś nie pasuje, czegoś nie sposób wyregulować, a jedyny w okolicy człowiek mający o miejscowym złomie jako takie pojęcie akurat gdzieś przepadł wraz z jedynym egzemplarzem karty otwierającej dostęp do paneli kontrolnych systemu. Z dwojga złego wolał już uwiązanie na dziesięciominutowej smyczy wokół miejscowego biura.

W nadbrzeżnej dzielnicy o tej porze, na progu nocy, było już prawie pusto. Rozpędził się długą, wąską ulicą, wiodącą ku oceanowi, potem zakręcił w lewo w przelotówkę, a chwilę później podjeżdżał już pod wielki, srebrzysty biurowiec przypominający poprzecznym przekrojem cząstkę pomarańczy. Trwało to tylko kilka minut, tak że Doug nawet nie miał czasu włączyć w samochodzie transmisji. W holu na dole system zabezpieczenia budynku zerknął Schlafowi w tęczówki, zeskanował linie papilarne i dopiero wtedy zaakceptował jego kartę magnetyczną. Czekała już nań winda, a na dwudziestym trzecim piętrze, w biurach NFG, uruchomione centrum komunikacyjne i wciąż jeszcze z lekka zaspany dyżurny. Doug nie tracąc czasu na powitania, dopadł stanowiska, jedną ręką wtykając w szczelinę pulpitu swoją kartę, drugą zaś uruchamiając procedury identyfikacji i włączenia do telekonferencyjnego, wirtualnego stołu.

Powietrze za plecami Schlafa zmętniało, potem przepierzenia, pomiędzy którymi siedział, zasklepiły się czarną błoną nieprzenikliwego pola. Komputer potwierdził jego obecność. Tkwił w wąskiej kabinie, jak w komórce plastra miodu, mając przed sobą tylko ekrany, klawiaturę z wbudowanym glideboksem i wytrzeszczone na niego szklane oko kamery.

Od telefonu minęło siedem minut i pięćdziesiąt sekund, ale nie miał czasu, by poczuć z tego powodu satysfakcję, pochłonięty, przygotowaną już przez komputer prezentacją niedawnych wydarzeń na kijowskiej autostradzie.

Dopiero zapoznawszy się z relacjami NewsNetu, zaczął sprawdzać, kto bierze udział w naradzie. Czterech ludzi z Centrum znał doskonale; siwawy drugi szef zarządu, któremu eliptyczne, druciane okulary nadawały wygląd dziewiętnastowiecznego subiekta, dwaj kierownicy programów i śniada, rozpaczliwie ukrywająca swą starość szefowa wydziału politycznego. Znał też z widzenia kilku ludzi z zespołu ekspertów. Dwóch z nich korzystało z niepełnego połączenia, dysponowali tylko dźwiękiem. Przerzucał kolejne ekrany, aż trafił na szatynkę w średnim wieku, o prostych, długich do pół ucha włosach, ubraną w kraciasty, błękitno-zielony kostiumik. Jeszcze zanim sięgnął do klawiatury sprawdzić, kto to taki, już wiedział, że ta osoba ma dla sprawy kluczowe znaczenie. Dopiero znacznie później uświadomił sobie, skąd to wiedział. Kobieta była zbyt starannie przygotowana, jak na środek nocy, która okrywała teraz Wschodnie Wybrzeże. Makijaż, nienaganność stroju i uczesania wskazywały, że nie została przywołana nagłym alarmem.

– Myślę, że nie będziemy już dłużej czekać – odezwał się Drugi Szef.

Komputer wyświetlił przed Dougiem informację, z której wynikało, że kobieta w błękicie i zieleni, Lana Schuyskyj, jest upełnomocnioną przedstawicielką nowojorskiej spółki prawniczej VanderOve. Doug oczywiście doskonale znał tę firmę. Pełniła ona rolę amerykańskiego eksponenta interesów porozumienia głównych rosyjskich mafii i nie sposób było jej nie znać, załatwiając jakiekolwiek interesy ze Wschodem i Europą Środkową. Na Lane Schuyskyj nigdy się jednak dotąd nie natknął.

– Wszyscy wiedzą już z grubsza, o co chodzi, więc nie będziemy tracić czasu – ciągnął Drugi. – Doug, wyjaśnij z łaski swojej, jaki jest udział naszej Grupy w tej transakcji.

Nie pozwolił sobie ani na jedną chwilę zwłoki. Miał już na bocznym ekranie wszystkie zapisy ze swego prywatnego obszaru pamięci, ale na razie nie musiał do nich sięgać.

– Występujemy w kontrakcie jako pełnomocnik… hm, nazwijmy go prostu Klientem. Osoba ta pragnie zachować pełną anonimowość, co zresztą wydaje się zrozumiałe, zważywszy, iż mogłyby zostać naruszone jej dobra osobiste. W największym skrócie, nasz klient potrzebuje dawcy do przeszczepu tkanki nerwowej i komórek podwzgórza dla ciężko chorego dziecka. Operacja taka, pozwalająca na całkowite wyleczenie porażenia mózgowego, jest już wprawdzie wykonywana z bardzo dobrymi rokowaniami, istnieje jednak duża trudność z pozyskiwaniem materiału do transplantacji. Warunkiem pomyślnego leczenia jest bowiem znalezienie dawcy o niemal identycznej charakterystyce neuroprzekaźników. Nawet minimalna niezgodność grozi tutaj odrzuceniem przeszczepu ze skutkiem letalnym. Przy tradycyjnych procedurach pozyskiwania materiałów do transplantacji czyni to leczenie praktycznie niemożliwym. Przepraszam za te medyczne szczegóły, ale wydają mi się one niezbędne do wyjaśnienia, skąd tak duża wartość kontraktu.

Nie była to prawda. Podawał je przede wszystkim po to, by popisać się przed Drugim. Chyba z dobrym skutkiem, gdyż ten skinął przyzwalająco głową.

– Poszukiwanie odpowiedniego dawcy i przygotowanie go do operacji zleciłem ostatecznie koncernowi Laboratoires d`Yvelines, jest to francuska agencja z przewagą kapitału rządowego. Oni wytypowali szpital na terenie Rosji, to jest, przepraszam, na Ukrainie, prawdopodobnie zadecydowały o tym ich kontakty ministerialne. Szpital ten, w naszych archiwach funkcjonujący pod nazwą Santa Claus, jest właścicielem dziesięciu procent transakcji, z czego trzy procent otrzymał tytułem zadatkowania poszukiwań dawcy. Dalszych dwadzieścia procent należy do Europejskiej Rady Charytatywnej, która przyjęła na siebie zorganizowanie transportu i zabezpieczenie strony medycznej aż do chwili dostarczenia dawcy do kliniki wskazanej przez Klienta. Stosunkowo niska prowizja ERG wynika z dwóch rzeczy. Po pierwsze, jako instytucja afiliowana przy centralnych władzach Unii Europejskiej, funkcjonuje ona na nieco odmiennych zasadach prawnych. Nie taję, że w tej sytuacji byliśmy wręcz zmuszeni skorzystać z jej usług. Po drugie, obniżenie tej prowizji stanowiło element kompromisu, jaki zawarliśmy. Część ich strategicznych partnerów jest powiązana ze stacją telewizyjną DCI 6, ta zaś z kolei jest głównym sponsorem Gingko Foundation. Mniejsza prowizja była ceną za naszą zgodę na takie właśnie rozegranie transportu, z wykorzystaniem go w mediach.

Pominę tu, dla oszczędności czasu, kilku drobniejszych kontrahentów, których łączny udział w przedsięwzięciu nie przekracza dziesięciu procent. Tym samym, odpowiadając już bezpośrednio na pytanie prezesa, nasz udział w kontrakcie wynosi sześćdziesiąt procent jego wartości, a zatem pozostajemy bezsprzecznie jedynym reprezentantem interesów Klienta, wyłącznie uprawnionym do podejmowania strategicznych decyzji.

Drugi ponownie skinął z aprobatą głową. – Następne pytanie – oznajmił – które powinniśmy sobie teraz zadać, brzmi: do jakiej sumy może być opłacalne ponoszenie dalszych kosztów związanych z tym kontraktem. Kto z państwa…?

Głos zabrał jeden ze stałych ekspertów Grupy, wyliczając szacunkowe koszty powtórzenia całej operacji. Doug mniej tego słuchał. Wyciągnął w bocznym panelu obraz i komentarz z NewsNetu, gdzie na gorąco omawiano przebieg wypadków na drodze. Był gotów założyć się, że suma, jaką ostatecznie wyliczy ekspert, będzie nieco mniejsza od tego, czego w pierwszej chwili zażądają terroryści. Znacząco mniejsza, ale zarazem na tyle zbliżona, by się chciało negocjować.