Perhat skinął głową, łapiąc z trudem oddech. Pastylka smakowała chlebem, świeżym, jak wprost z pieca. Wiedział, co to jest. Włożył ją pod język. Usta wypełniło przyjemne ciepło, a potem narastający chłód, rozpływający się stopniowo po ciele przyjemnym, błogosławionym odrętwieniem. Język, dziąsła i podniebienie zmieniały się w lodowato zimny metal. Oddychał coraz spokojniej.
Kosturkiewicz odczekał jeszcze chwilę, w końcu poklepał go po ramieniu i poszedł.
Perhat został sam. Oparł się plecami o krawędź skrzyni, wbijając mętniejący wzrok w miejsce, gdzie podwójna nić drogi niknęła na horyzoncie. Spod ciężkich powiek przypatrywał się tępo mknącym w obie strony konwojom. Droga nie zmieniła swego biegu ani o włos. Niczego nie zauważyła. Po prostu była, taka jak co dnia, ze swym rykiem ogromnych ciężarówek, ze smrodem spalin w słonecznej spiekocie, z wrzaskliwymi, pstrokatymi bazarami na poboczach i przy parkingach, z diewoczkami, przydrożnymi barami, wylewanym potem, przekleństwami, plamami oleju, mordobiciami… Droga. Żywioł. Lewiatan.
Droga, pomyślał jeszcze raz i zamknął oczy, już nie mogąc się doczekać tej chwili, kiedy choć na parę godzin, na parę litościwych chwil osunie się z ulgą w nieistnienie.
Przyszło to nagle, jakby ktoś zabrał mu świadomość jednym gwałtownym szarpnięciem. Osunął się w morze kolorowej łagodności i nigdy potem nie był w stanie sobie przypomnieć, co mu się wtedy śniło.
Nigdy tego nawet nie próbował.
wrzesień 1996