Zegarek na moim lewym przegubie pobrzękiwał cicho, w rytm pulsowania czerwonej plamki przy czytniku. Podniosłem go do oczu – 190 na 110. Ale już opadało. Od lewego obojczyka, gdzie wenflon bustera sączył w tętnicę środki rozkurczowe, rozlewała się po ciele fala błogiego chłodu. A może tak mi się tylko zdawało. Wstałem, nie czekając, aż buster zakończy kurację, i zanurzyłem się w eksplodujący setką barw półmrok parkietu.
W półmroku tym twarz Dilijczana lśniła bladym fioletem i niewiele różniła się barwą od sympateksowej kurtki z seledynowym napisem: „Green Bay Packers”, pod którą ukrył mundur. W mieście leżącym w prostej linii o kilkadziesiąt kilometrów od strefy ciągłych utarczek, przerywanych okresami chwiejnych rozejmów, człowiek w mundurze budził sensację, jeśli nie otwartą wrogość. Jeszcze jedno z wariactw rozpadającego się świata.
Wyczuł cię – powiedziałem do ślepi błyszczących w fioletowej twarzy.
– Mają przed wejściem wóz napchany aparaturą jak ciężki czołg. – Nie wyglądał na szczególnie tym faktem zaskoczonego.
– Wracaj do hotelu. Za jakąś godzinę weź obraz i podjedź pod bramę Don Lucia. Ale nic na chama. Jeżeli sami was nie zaproszą, czekaj, aż wyjdę. A jeżeli nie wyjdę, wracajcie do hotelu.
Ruszyłem do drzwi, zanim zdążył wyciągnąć do mnie rękę.
Dilijczan był moim sekcyjnym. Kimś bliższym od brata, siostry lub żony – moją drugą połową. Dosłownie. W czasie walki wszystkie sposoby kontaktu bywają zbyt powolne i trzeba się uciekać do bezpośredniego spięcia busterów. Jeśli Dilijczan dostrzegał w mojej półsferze nadlatujący pocisk lub wyłaniający się cel, czułem to w skurczu mięśni, kierującym broń we właściwą stronę, nim jeszcze odzywał się komputer. I odwrotnie. Nie jest łatwo zgrać się we dwóch tak dobrze, by w każdej chwili móc w porę dostrzec i zniszczyć przeciwnika. Nie da się tego nauczyć ćwicząc na sucho – tylko w czasie walki, tylko w tych ułamkach sekund, gdy gra idzie o życie.
Dlatego raz dobranej sekcji nigdy się nie rozformowuje, pozostaje ona w strukturze grup uderzeniowych piechoty tym, czym atom w strukturze materii. Dwie sekcje – drużyna. Dwie drużyny – pluton. Dwa plutony – półkompania. Dwie kompanie – batalion. I tak dalej – pułk, półbrygada, brygada, dywizja, korpus, oddziały szturmowe, bliskie i dalekie wsparcie, a wreszcie te najważniejsze z najważniejszych, unerwienie całej armii – sekcje dowodzące. Jeżeli jeden z członków sekcji pnie się w górę, ciągnie za sobą drugiego. Tak jak ja ciągnąłem Dilijczana, awansując od kompanii bliskiego wsparcia do zastępcy głównodowodzącego. On w tym czasie zmieniał się z połówki niezawodnej maszyny do zabijania w obsługę centrum dowodzenia – moją pamięć zewnętrzną i peryferia regulujące przepływ informacji do i z sekcji bojowych oraz dowódczych.
Przy tym wszystkim Dilijczan, zrośnięty ze mną jak moje własne ramię, krył w sobie coś nieskończenie odległego, coś spoza tego świata – miłość do Marilyn Monroe. Ściany swego pokoju wykleił jej fotosami. Marilyn ubrana i naga, uśmiechnięta i rozmarzona, poprzeginana kusząco do obiektywów i uchwycona przez fotoreportera w chwili szarego, codziennego zmęczenia, Marilyn uwodzicielska i zadumana… Ale na najbardziej widocznym miejscu, pośrodku ściany, Dilijczan rozpostarł wielkie, kolorowe zdjęcie Marilyn nieżywej, rzuconej na prosektoryjny stół. Marilyn stoczonej przez śmierć, napuchniętej do niepoznania i sinej, z pierwszymi oznakami rozkładu. Bóg jeden wie, skąd to zdjęcie wydostał, ale na pewno było autentyczne. Niczego podobnego nie sposób podrobić.
Poza tym absolutnie nie wyglądał na świra. Zresztą, kto właściwie jest na tym zwariowanym świecie świrem, a kto nie? Ja tego nie będę oceniał. Być może w tej ruskiej ziemi tkwią jakieś zarazki mistycyzmu, który opanowuje tu dusze i umysły łatwiej niż gdziekolwiek indziej. A może Dilijczan zaraził się swoim szaleństwem grubo wcześniej i przywiózł je na Ukrainę ze sobą.
Z zewnątrz podesłany przez Don Lucia wóz nie sprawiał wrażenia napchanego aparaturą. Wyglądał na kosztowną, luksusową limuzynę używających szalonej młodości nastolatków z bardzo bogatych domów – dobrze ubranych chłopców zabawiających się po nocy katowaniem zapóźnionych przechodniów.
Ale trzej siedzący w aucie gówniarze, na oko nie starsi niż dwanaście lat, o charakterystycznych sylwetkach dzieci przedwcześnie doprowadzonych do tężyzny hormonalnymi kuracjami i chirurgią, zabijali na pewno nie dla zabawy. Gdybym musiał walczyć z kimś oko w oko, na pięści i noże, bez normalnego, bojowego sprzętu – to zdecydowanie wolałbym zbirów Egzekutywy. Mieli w sobie mniej implantów i więcej miłosierdzia dla bliźnich.
Nie pamiętam zbyt dobrze, ale na to, że najlepszymi mordercami są dzieci, wpadli chyba bolszewicy. Jednego z przywódców ukraińskich nacjonalistów zabił pracujący dla NKWD ośmiolatek. Nikt inny nie zbliżyłby się na wystarczającą odległość – w tym jednym wypadku ochroniarzowi drgnęła ręka.
A poza tym dzieci nie mają żadnego z tysiąca nawyków, które dorosły musi przełamywać latami mozolnych ćwiczeń. Nie boją się, nie czują wyrzutów sumienia – po prostu świetnie się bawią. Zwłaszcza jeśli chirurgicznie podniesie się ich fizyczną sprawność, jeśli napompuje się je hormonami wzrostu i przestroi gruczoły dokrewne zmutowanym retrowirusem, który wzbogacając ich DNA nowymi sekwencjami, zamieni poczciwe fabryczki codziennych, ludzkich wydzielin w pompy tłoczące do żył koktajl czystej agresji, zimnego okrucieństwa i śmierci. Teenage Mutant Heroes. Nieludzko drogie psy obronne dla facetów pokroju Don Lucia – najwyższe stadium ewolucji, nad którą dzięki wiekom zbiorowych wysiłków udało się wreszcie zapanować ludzkiej nauce.
Wcale nie zamierzam udawać, że się ich nie bałem. Wiedziałem, że nic mi nie mogą zrobić – jeszcze nie, dopóki Don Lucio nie rozważy sprawy i nie wyda wyroku. Bałem się samej bliskości nie-ludzi, ich owadziej obcości. Ale to żadna sztuka nie czuć strachu, każdy psych to potrafi, a innym wystarczy się nawalić albo ustawić więcej adrenaliny na busterze. Sztuką jest zachować swój strach tylko dla siebie. Nie śmierdzieć nim.
Wcześniejsze przygnębienie i rezygnacja zniknęły bez najmniejszego śladu, mięśnie odzyskały normalny wigor, a myśli nabrały jasności. Bez uruchamiania bustera stawałem się znów tym Skrebecem, za którym żołnierze poszliby w ogień.
I wobec którego gówniarze w aucie czuli pewien respekt.
A może raczej czuli go wobec obrazu superwojowników z pogranicza, rozpowszechnianego swego czasu przez tiwisat.
Wpakowałem się na tylne siedzenie, odpychając bezceremonialnie jednego z nich, oglądającego na watchmanie jakiś pełen strzelaniny film. Najspokojniej w świecie wyjąłem mu telewizorek z ręki i bez słowa przestroiłem na wiedeńską Jedynkę. Szczeniak nie ważył się zaprotestować.
Czułem teraz wzbierające od brzucha podekscytowanie i gorączkową chęć, żeby coś zrobić – już, teraz, szybko. Samochód ruszył wąską, ciemną Novaragasse do Praterstern, nadkładając drogi, żeby ominąć marsze pokojowe, ciągnące akurat gwiaździście na Hofburg.
Godzinę wcześniej przemierzaliśmy z Dilijczanem tę drogę pieszo, brnąc obrzeżami śródmiejskiego wrzasku, pomiędzy gromadami zapuszczonych Arabiątek, natrętnych i wrzaskliwych jak marcowe koty. Na północ od Novaragasse rzadko dawało się zauważyć białego człowieka, a już na pewno nie dziecko. Dalej, gdzie kiedyś była dzielnica żydowska, teren podzielili między siebie muslimy i czarni. To znaczy, muslimy zabrali ocalałe domy, a czarni, głównie nowi imigranci z Afryki, gnieździli się w tych mniej i bardziej zrujnowanych. Te mniej i bardziej zrujnowane stanowiły większą część zabudowy.
Ziemia jest zbyt ciasna, żeby zmieściły się na niej dwa narody wybrane, i to wybrane w dodatku przez tego samego Boga. Był taki moment, kiedy codziennie wybuchało po kilkanaście bomb, a NewsNet pęczniał od suchych, zwięzłych doniesień o podpaleniach, linczach i pogromach. I tak trwało, dopóki Żydzi nie zrozumieli, że w Europie już dla nich nie ma miejsca.
Szybko to zrozumieli. Pojętny naród.
Wiedeńska Jedynka mówiła właśnie o strzelaninie przy Zentaplatz, i to mówiła głupoty wyjątkowe. Samego Potapowa pomyliła z Tafirowem z Zachodniej Syberii cały czas nazywała go szefem międzynarodowego gangu handlarzy diamentów. Gubiono się w domysłach, czy stuknęła go któraś z chińskich triad, yakuza czy Kalabryjczycy – chociaż z diamentami I'Tdraghetta nigdy nie miała absolutnie nic wspólnego – a wszystko to w przerwach pomiędzy opowieściami podnieconych idiotek z sąsiedztwa o regularnej bitwie tłumu zamaskowanych ninja z ochroną Sawki. To niewiarygodne, do jakiego stopnia ludzie uwielbiają się okłamywać. Każda z tych bab, jestem pewien, gotowa by była iść na tortury, że naprawdę widziała wielką strzelaninę. A w całej akcji oprócz mnie i Dilijczana wzięło udział raptem czterech ludzi. Ochronę Potapowa stanowiło trzech goryli, fakt, znakomitych, ale nie spodziewał się niczego w Wiedniu, pewnie myślał, że nikt w ogóle nie wie o jego przyjeździe. Wszystkich trzech chłopcy zdjęli pierwszą salwą i w minutę osiem było już po ptakach.
Co paręnaście minut ekran wypełniał się tym, co zostało z papachena. Ten ochłap chwilowo robił za najsławniejszą osobę w mieście, pokazywano go ze wszystkich stron na samym początku dzienników, jako pierwszą informację, nawet przed relacjami z Kongresu.