Выбрать главу

I czekałem. Wierzyłem. Czekałem całe życie, pnąc się mozolnie tam, gdzie inni trafiali wprost ze szkoły, i wierzyłem, że ta chwila wreszcie nadejdzie. Nie traciłem tej wiary. Nie straciłem jej nawet wtedy, gdy z tyłu rozległo się miękkie cmoknięcie otwieranych drzwi, a potem kroki, ciche, zbliżające się kroki kogoś, kto wreszcie stanął tuż za moimi plecami. Nie modliłem się, nie czekałem na tę ostatnią kulę w kark, tylko przepełniony wściekłością powtarzałem wciąż w duchu jak magiczne zaklęcie: czekajcie, skurwysyny. Czekajcie, pieprzone Misie, Zdzisie i Rysie, z waszymi etosami, ministerstwami, spółkami, z waszymi radami nadzorczymi, z waszymi stopami procentowymi i funduszami powierniczymi, z waszymi bankami, dojściami, holdingami, konsultingami, czekajcie, wy zasrani właściciele świata, wy pieprzone elity, wy złodzieje bezkarni, bezczelni, zawsze comme U faut, zawsze na wierzchu – czekajcie, skurwysyny, ja wam jeszcze pokażę! Czekajcie, mówię i powtarzam to zaklęcie mego bezsilnego gniewu, ja, który dla was i dla siedzących w waszej kieszeni gnojków z telewizji, gazetowych redaktorków i usłużnych dziwek z prasowej loży zawsze będę tylko oszołomem i frustratem, czekajcie, skurwysyny! – powtarzałem to „wciąż, niemal na granicy wybuchu histerii, zaciskając zęby, aż ten ktoś z tyłu pochylił się i szarpnął supeł chusty na mojej potylicy.

*

Siedziałem pośrodku długiego, jasno oświetlonego holu, obserwowany czujnie przez wiercące się pod sufitem kamery. Odczekałem, aż nieznajomy uwolni mi ręce, a potem poderwałem się gwałtownie i odwróciłem.

Za mną stał kartoflowaty, poczciwy Stiopa Burgajłow. Stał i kiwał głową, sam nie wiem, z politowaniem czy radością, że pojawił się na czas.

– No – powiedział, tchnąć zapachem koniaku. – Masz ty szczęście, sałaga. Spodobałeś się jemu. Chce cię zobaczyć.

Ruszył przodem, prowadząc mnie do windy i nic już więcej nie mówiąc ani nie spoglądając w moją stronę. Dopiero gdy winda zatrzymała się na piętrze, mruknął cicho: „Tylko nie bądź ty durny, żołnierzu”. A potem drzwi kabiny rozsunęły się i weszliśmy do wielkiego salonu Don Lucia urządzonego jak biblioteka wiktoriańskiego admirała, z mnóstwem mahoniowych szaf, pachnących starością, papierem i indyjskimi korzeniami, z politurowanym sekretarzykiem i z wielkim staroświeckim globusem. Szedłem tuż za Stiopa i tak samo jak on, zrobiwszy kilka kroków, przyklęknąłem i przycisnąłem czoło do parkietu.

Wydawało mi się, że trwa to całe godziny, zanim siedzący w stylowym fotelu Arab pozwolił nam się podnieść. Bez słowa wskazał palcem Stiopę i nie znoszącym sprzeciwu ruchem dłoni kazał mu się wynieść.

Jego twarz omalże mogłaby być twarzą Europejczyka, bardzo tylko opalonego i o wyjątkowo ciemnym zaroście. Nos, nieco dłuższy niż zazwyczaj u muslimów, i wargi cienkie z samej natury, a teraz jeszcze dodatkowo zacięte w gniewnym grymasie, zdawały się świadczyć, że pochodził z mieszanej rodziny. Był ubrany w białą dżelabiję, a na głowie miał tradycyjny arabski zawój i o jego randze świadczyły tylko dwie rzeczy: złote pierścienie, zdobiące spoczywające na poręczy palce, oraz czarno odziany człowiek stojący nieruchomo niczym drewniana rzeźba za plecami swego pana.

Wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem, bez szczególnej niechęci, raczej z ciekawością.

– Wstawaj, nadżes – rzucił wreszcie. Może nie było to zbyt uprzejmie, ale i tak stanowiło więcej, niż można się było spodziewać, nawet znając arabskich dostojników tylko z ocenzurowanych dzienników w tiwisacie.

Stałem przed nim. Przed Mustafą Abu-Dalim, o którym mówiono, że w sprawach Europy Sal-ed-Din robi wszystko, co mu zaproponuje. Przed wrogiem. Przed władcą. Przed nadzieją.

Wbrew pozorom, nie miałem wcześniej zbyt rozległych kontaktów z muslimami. Znałem, oczywiście, wielu rzezimieszków, niektórych przywódców hezbislamów, niektórych bejów. Z paroma miałem zawarte pobratymstwo. Z innymi zjeżdżałem się na rokowania pokojowe. Niesforny żywioł czcicieli Allacha mało dbał o międzynarodowe umowy, a masakra Serbów i Chorwatów zatraciła już smak historycznego odwetu i przestała im wystarczać. Co i raz większe lub mniejsze bandy spływały z Bałkanów pohulać po mojej stronie Dniestru. Dotrzymywanie rozejmu w wykonaniu Sal-ed-Dina polegało na tym, że nie ujmował się zbrojnie o żadną z tych band, jeśli udało mi się ją w porę zaskoczyć i wyrżnąć. A jeżeli któregoś skłoniłem do przysięgi, że nigdy więcej nie będzie rozrabiać u mnie, zadowalając się Austrią, Czechami i Węgrami, przysyłał przez posłańca firman jako znak swej aprobaty dla pokojowych metod rozwiązywania sporów.

Abu-Dali stał jednak nieskończenie wyżej od wszystkich bejów i hezbislamów. Algierczyk, syn zaprzysięgłego socjalisty, pułkownika związanego z tamtejszą juntą, od dziecka kształcony na wielkiego męża stanu, spędził młodość w najlepszych francuskich szkołach i wyższych uczelniach. Ukończył z wyróżnieniem ekonomię i administrację w College de France, zaliczył kilkuletnie stypendium w Stanach Zjednoczonych, otarł się o Daleki Wschód. Tylko pod jednym względem sprawił swojemu ojcu zawód – z tych studenckich peregrynacji powrócił jako żarliwy muzułmanin i zamiast wspierać czerwoną, „europejską'' władzę, zasilił fundamentalistów, rychło dochodząc wśród nich do wielkiego znaczenia i zdobywając liczne zasługi w świętym dziele zjednoczenia islamu. Ze swoich źródeł wiedziałem, że uchodził wśród muslimów za polityka ugodowego. Pewnie dlatego właśnie on został przywódcą delegacji na wiedeński Kongres Pojednania.

– Mów, tylko szczerze. I zwięźle. Nie mam czasu na długie rozmowy. Po co ci uran?

– Pieniądze – odparłem. – Potrzebuję pieniędzy. Powstrzymał ruchem dłoni swego goryla, gdy ten zrobił krok w moim kierunku.

– Radziłbym, żebyś więcej nie podnosił na mnie wzroku, dopóki na to nie pozwolę. Ja znam wasze zwyczaje, Hassan nie. No więc, pieniądze. Powiedzmy. Po cóż Ci tyle pieniędzy, nadżes? Kontrolujecie prawie cały przemyt z Azji do Europy. Dzięki wysokim akcyzom we Wspólnocie zarabiacie na alkoholu i papierosach. O narkotykach już nie wspomnę. Handlujecie też z wiernymi, dostarczacie im wódki i kobiet… nie próbuj się wymawiać, wiemy

O tym dobrze i pozwalamy. Na wiele wam pozwalamy. Zastanawiam się, czy nie na zbyt wiele. Ale ty, widzę, jesteś zachłanny.

– Potrzebuję pieniędzy – powiedziałem, wpatrzony w klepki parkietu – żeby uniezależnić się od Brukseli.

Zapadła cisza. Długa cisza. Nie widziałem Abu-Dalego, słyszałem tylko kroki i trzask drzwi.

– Uniezależnić? – odezwał się Arab.

Uniosłem głowę. Był sam. Czarno odziany ochroniarz zniknął.

– Tak. Chcę oderwać Ukrainę od Europy. Ogłosić to, co i tak jest prawdą: że tam rządzę ja.

Zaśmiał się.

– Nowe państwo? Państwo brygadiera Skrebeca? -spoważniał i zawisł spojrzeniem na mojej twarzy. – Na coś podobnego mógłby wpaść tylko wariat… No dobrze, powiedzmy, że Skrebec ogłosił się władcą na Ukrainie. I kto tego władcę uzna?

– Wy. – Odczekałem chwilę, aż do Abu-Dalego dotrze ta propozycja. – Nie jestem głupcem. Jeżeli Sal-ed-Din przyjmie mój hołd, to nikt w Europie nie odważy się powiedzieć, że Skrebec nie jest władcą równie legalnym, jak prezydenci we Wspólnocie. A jeśli przyjmie to do wiadomości Europa, przyjmą i Amerykanie. Zresztą, władza nie wymaga uznania. Władzę po prostu się ma. Ja ją mam. Mam wojsko. Mam banki. Mam swoją policję i swoją administrację…

– Pełną Żydów – przerwał mi oskarżycielsko. Skinąłem tylko głową.

Tak, to prawda. Dla mnie oni nie są ciężarem. Zapewniają mi pieniądze, kobiety, inwestycje, fachowe kadry dla administracji i obrotu finansami. Są lojalni, bo wiedzą, że ich los zależy od mojego kaprysu. W końcu, gdzie mają się podziać? Wy ich nienawidzicie. Murzyni ich nienawidzą. Chińczycy, jeśli ich tolerują, to tylko na złość wam. Z Izraela pozostała tylko wypalona pustynia. W Europie nikt jeszcze nie ma śmiałości głośno się do tego przyznać, ale tu też ich nienawidzą… Zbliżył się do mnie i zajrzał mi w twarz.

– Żałujesz ich?

– Nie. Po prostu korzystam z tego faktu. Abu-Dali powrócił do swego fotela i zasiadł na nim.

– A czy ty wiesz – odezwał się w końcu – że Sal-ed-Din właśnie zobowiązał się uroczyście zrezygnować z wszelkich roszczeń terytorialnych?

– On nie będzie miał z tym nic wspólnego – odparłem, pochylając głowę. – To ja. Tylko ja. Wasz władca po prostu uzna moją suwerenność.

I nagle poczułem, że znowu rozpoczyna się kryzys. Przeklęta, nie przewalczona chemia organizmu. Rozstrojone gruczoły znów musiały wpakować w żyły swoją porcję paskudztwa, i nie było sposobu, żeby nad tym zapanować – wiedziałem, że wkrótce zacznie się ból stawów, słabość mięśni, a potem ta przeklęta depresja, cena za sprawność w walce i w dowodzeniu, za jasność umysłu przez sześć-osiem godzin na dobę. Depresja, którą pokonać może tylko zastrzyk chemikaliów z bustera lub którą może oswoić alkohol. Ale w tej chwili nie mogłem ani pić, ani ustawić bustera. Mogłem się tylko modlić, żeby muslim zdecydował się wreszcie, jak najszybciej.

I zostałem wysłuchany.

Abu-Dali uniósł głowę i raz jeszcze zaśmiał się, krótko, urywanie, jak ktoś, kto właśnie zrobił znienawidzonemu wrogowi najlepszy kawał, jaki tylko można wymyślić.

– Wrócisz do siebie, nadżes – oznajmił mi. – Wrócisz i będziesz tam czekał na ludzi mafii. Wolę, żeby produkowała ona swój uran tuż koło nas, niż na drugiej półkuli. A teraz – jego głos nagle stwardniał – podejdź tutaj.

Obrócił się przez ramię i krzyknął po arabsku na swojego czarnego pomagiera.

Cóż, szkoda o tym gadać. Muslimy lubią widowiska. Zwłaszcza widowiska, które potwierdzają ich chwałę i ich bezbrzeżną pychę, z jaką wierzą, że tylko oni, jedyni, są dziećmi prawdziwego Boga. A widok korzącego się Skrebeca, dowódcy wojsk, które jeszcze nigdy nie przegrały żadnej bitwy, Skrebeca leżącego na ziemi, przysięgającego posłuszeństwo i całującego muslimowi jego parszywe nogi, na pewno był widowiskiem godnym tego, by zwołać na nie wszystkich obecnych – Don Lucia, jego totumfackich, goryli, no i oczywiście Stiopę Burgajłowa, który potem usiadł za kierownicą i pośród rozświetlanej tysiącami świateł nocy wiózł mnie do hotelu „Urania”.