Trzask drzwi. Udaję, że jeszcze śpię. Van der Dunn wchodzi do sypialni i, jak zawsze, potrząsa lekko moim prawym ramieniem. Jeśli mruknie tylko: „Dzień dobry”, a, jeszcze lepiej, nie powie nic, to dobrze. To będzie znaczyło, że dzień nie rozpoczyna się od kolejnej katastrofy.
– Przykro mi, panie przewodniczący. Czas wstawać -słyszę. Poruszam lekko głową, nie otwierając jeszcze przez chwilę oczu. Czuję się, jakbym całą noc uciekał przez krzaki i kamieniste pola przed jakąś bandą, która i tak na końcu dopadła mnie i obiła kijami. Zawsze się tak rano czuję.
– Złe wieści – nie pytam, po prostu stwierdzam fakt. Nie odpowiada. Po co? Słyszę, że jest już w łazience, ustawia dla mnie temperaturę wody.
Zbieram się z łóżka, zanim przyjdzie pokojówka. Udaję nieco bardziej zaspanego, niż w rzeczywistości jestem -jakby dopiero Van wyrwał mnie ze snu. O nocnych koszmarach przewodniczącego Mathieu-Ricarda nie może się dowiedzieć nikt, nawet jego osobisty sekretarz. Przenikliwy dreszcz, gdy rozgrzane ciało, wprost z pościeli, styka się z wodą. Wytrzymuję tę chwilę, zaciskając szczęki, zanim strumień prysznica nie zmieni się w pieszczotę.
Dlaczego w tym śnie nie ma Van der Dunna? Powinien być. Nie odstępuje mnie przecież na krok. To on jest moim mistrzem ceremonii, pierwszym przybocznym i namiestnikiem przekazującym zainteresowanym podjęte przez szefa decyzje. Tourill pojawia się jedynie na czas wywiadów i konferencji, gdy muszę stawić czoła dziennikarzom. Ale nawet wtedy Van zawsze jest w pobliżu.
A jednak ten sen wydaje się w jakiś sposób prawdziwy. Coś różni go od zwyczajnych, nocnych rojeń, od których człowiek opędza się łatwo i zapomina, nim skończy śniadanie. Nie tylko to, że tak uparcie się powtarza – jest w nim coś nieuchwytnego, jakaś nieobecna w tych zwykłych rojeniach intensywność doznań…
Van puka lekko do drzwi łazienki. Zamykam wodę, trę skórę grubym, włochatym ręcznikiem. Na półce czeka przygotowana, świeża bielizna. Życie wróciło do mojego ciała.
Pokojówka zrobiła już swoje, wyszła. Taca ze śniadaniem czeka na niskim stoliku w salonie. Zasłony lekko odsunięte, ale nie za bardzo, dalej od okna wciąż zalega przyjemny, nieco tylko rozjaśniony półmrok. Zapadam w głęboki fotel, sięgając po jedzenie. Największy głód czuję zawsze rano, po kąpieli. Prawdziwe jedzenie, nie jakieś sojowe ekogluty, które trzeba skubać na oficjalnych rautach i jeszcze udawać, że smakuje. Van przysiadł obok na kanapie, czeka z nowinami, aż zjem. Miło z jego strony. Mimo wszystko spieszę się ze śniadaniem. Denerwuję się? Oczywiście, że się denerwuję. Na litość boską, od wyborów, które wygrał Kuruta, minęło już siedem miesięcy i ciągle nie widać końca! Fisher, mój poprzednik, był pewien, że po ich zdelegalizowaniu załatwi sprawę w dwa tygodnie. Potem liczyliśmy, że w miesiąc, dwa… Właściwie cały czas wydawało się, że porozumienie leży w zasięgu ręki, że Kuruta potrzebuje jeszcze tylko kilku drobiazgów, aby zachować twarz wobec swojego elektoratu.
– No? – mówię w końcu i otarłszy usta sięgam po dzbanek z kawą. Van unosi trzymanego w dłoni pilota i nieznacznym ruchem palca uruchamia magnetowid. Reportaż do porannych „Wiadomości”. Dzisiejszych porannych „Wiadomości”, które – spoglądam na zegarek – za kilkadziesiąt minut pójdą na antenę.
Nie muszę słuchać komentarza, sam obraz wystarcza. Kamera powoli przesuwa się po zdemolowanych, pokrwawionych wnętrzach. Potem zatrzymuje się na trupach. Starszy, bezoki mężczyzna w salonie, odarty pasami ze skóry. Główka dziecka zatknięta na balustradzie schodów do sypialni. To jeszcze nic, zaraz dojdą do kobiet. Dla dziennikarzy to najznakomitszy kąsek. O, właśnie. Teraz przez dwadzieścia minut opisywać będą szczegółowo tortury, którym poddawano ofiary przed śmiercią. Oczywiście, krwawe napisy na ścianach: „Precz z tej ziemi!” włażą w kadr przy każdym trupie. Poukładali zwłoki tak, aby przy ujęciu z najlepszym światłem te słowa musiały znaleźć się w tle, nieubłaganie wbijając widzom dziennika w podświadomość wciąż tę samą pogróżkę – zazwyczaj po francusku, czasem po angielsku. Tylko jeden napis słowiańską cyrylicą; nad łóżkiem, do ramy którego przywiązano rozkrzyżowaną dziewczynę z rozprutym podbrzuszem. Potrafię odróżnić jedno słowo: „CMPTb!” I tak wiem, co znaczą pozostałe.
Hieny. Przeklęte hieny. Łapię się na tym, że cały drżę z bezsilnej wściekłości. Spiker cedzi wolno obrzydliwe szczegóły, od czasu do czasu oddając głos policyjnym lekarzom i świadkom mordu.
– Gdzie? – pytam wreszcie.
– Avesnelles. Jadąc Nationale 2 niecałe dwadzieścia kilometrów na południe od Maubeuge. Rodzina Jean Luca Seguin, księgowego miejscowych zakładów chemicznych, oraz przypadkowo obecna u nich tego wieczora przyjaciółka ich córki – nie czyta tego z notatek, pamięta. – Napastnicy przybyli nie oznakowaną ciężarówką, zamaskowani, spędzili wszystkich Francuzów z sąsiedztwa na podwórze domu Seguinów i trzymali ich tam pod lufami, każąc słuchać krzyków wylosowanych…
– Wystarczy – mówię i zaraz ogarnia mnie złość na samego siebie, że poddaję się emocjom. – Krótko mówiąc, wszystko dokładnie tak samo – dodaję, jakbym chciał się za to usprawiedliwić.
Dokładnie tak samo. I tak samo śledztwo będzie stale grzęznąć, a jeśli gdzieś tam znajdzie się w czasie rewizji użyta w napadzie broń, to prokurator, który tej rewizji dokona, zaginie kilka dni później. Nikt nie odważy się zeznawać, a jeśliby się nawet taki odważny znalazł, to zniknie. Podejrzanym, uwolnionym z braku dowodów, tłum zgotuje pod więzieniem owację jak narodowym bohaterom, skończy się na zamieszkach i popalonych radiowozach. Sam Kuruta wygłosi na cześć niesłusznie oskarżonych płomienne przemówienie. Zaatakuje nacjonalistyczne obciążenia Komisji Europejskiej, propagowanie stereotypu imigranta-bandyty, oskarży nas, że grając na nacjonalizmie i ksenofobii tłumów, usiłujemy pokryć skutki własnej indolencji. Wynajmą sobie najbardziej wyszczekanych adwokatów, którzy wniosą i wygrają sprawę o odszkodowania.
Ekran z jękiem przerwanego w pół słowa zapada się w głęboką zieleń. Cisza. Nalewam sobie więcej kawy, opanowując drżenie ręki i ważąc w myślach pierwsze polecenia. Dzisiaj nie przewidywaliśmy spotkania Grupy Kontaktowej, to na szczęście daje mi odrobinę czasu, zanim ogłoszę odroczenie dalszych negocjacji do wyjaśnienia wszystkich okoliczności tej rzutującej na nasze rozmowy tragedii. Muszę tak zrobić, zresztą to już rutyna. Oczywiście, plan dnia do zmiany. Trzeba przygotować wystąpienie i zastanowić się nad dalszą strategią. Ale przede wszystkim spotkanie z Analizami, tak. „Umów Analizy na dziewiątą piętnaście”, powiem.
Ale nad ranem, zanim jeszcze pozbieram się i sprężę do kolejnego dnia, mój język płata mi figle, zdradzając myśli.
– I co teraz zrobimy, Van? – słyszę swój własny głos i aż jestem przerażony, jak bezradnie i rozpaczliwie brzmią te słowa.
Rezuni nazwali to „losowaniami”, a media oczywiście przejęły tę nazwę, sam już nie wiem, bezmyślnie czy wskutek świadomego sabotażu. Z socjotechnicznego punktu widzenia jest ona dla nas fatalna. Podkreśla właśnie to, o co chodzi oprawcom: całkowitą niewinność i przypadkowość ofiar. Dzisiaj byli Seguinowie, dwa tygodnie temu Duvallowie, pięć tygodni temu jeszcze jacyś tam inni – najzupełniej przeciętni ludzie, tacy sami jak tysiące innych rodzin w regionie Dolna Walonia, tacy sami jak ty i twoja rodzina. Za parę tygodni możemy „wylosować” ciebie – takich jak wy jest zbyt wielu, żeby jakakolwiek policja mogła was upilnować. Zresztą policja nie będzie się wysilać, rozdarta wewnętrznie i pogrążona w apatii, odkąd jej prefektem mianowano człowieka powszechnie, choć bez żadnych dowodów, oskarżanego o chronienie oprawców.
Jest on też oskarżany o gorsze rzeczy - o kierowanie działającą wśród imigrantów mafią, odpowiedzialną zarówno za postępowanie lokalnych władz, jak i za zbrodnie. Od czasu, jak „National” przegrał rozprawę, nikt w mediach nie odważa się nawet aluzyjnie powtórzyć tej sugestii – a mimo to w szeptanej propagandzie, w rozmowach i w potocznym sposobie myślenia jest ona stale obecna. Myślę, że to efekt charakterystycznej dla wyborców potrzeby operowania prostymi jak drut schematami. Łatwiej im myśleć o jednej, kierującej sprawami sile, niż dostrzegać, jak nakłada się na siebie wiele niezależnych, często sprzecznych starań.
Tu właśnie tkwi główny problem mojej misji. Wbrew potocznemu mniemaniu, negocjacje Grupy Kontaktowej nie mają na celu zakończenia „losowań”. Nie negocjujemy ze sprawcami morderstw; nie wiemy przecież, kto ich dokonuje. Gdybyśmy to wiedzieli, byliby oni ścigani przez sprawiedliwość. A zresztą negocjacje zaczęły się wcześniej – „losowania” były właśnie odpowiedzią ze strony ekstremistów na fakt, że usiedliśmy z Kurutą do rokowań, i sposobem, w jaki usiłują je storpedować.
Przedmiotem naszych rozmów jest wyłącznie rozwiązanie problemu zarządu w regionie, po tym, jak Komisja Wspólnot unieważniła wybory, które uczyniły Kurutę szefem Rady Regionu. Między nami, przewodnicząca zrobiła w swojej kadencji wiele błędów, ale przy tym wszystkie pozostałe to pestka.
Wydawało im się wtedy, że w taki prosty sposób zdołają wszystko załatwić. Pretekst był rzeczywiście czysty -program wyborczy, pod którym wygrał Kurutą, naruszał ustawodawstwo wyższego rzędu, ogólnoeuropejskie. Naruszały je także jego pierwsze decyzje jako przewodniczącego – lustracja etatów w administracji, przesunięcia budżetowe na niekorzyść kwot odprowadzanych, a przede wszystkim zarzucenie zasady klucza procentowego i powoływanie na decydujące stanowiska wyłącznie swoich rodaków. Chyba właśnie to ostatnie sprawiło, że poparcie dla decyzji Komisji sięgało w momencie jej podjęcia sześćdziesięciu procent w grupie zainteresowanej – dawno już żadna decyzja Komisji nie była tak popularna.