Panowało przekonanie, że kiedy Komisja okaże stanowczość, rozzuchwaleni imigranci nieco się pohamują. Tymczasem, przeciwnie, na wieść o unieważnieniu wyborów jakby diabeł w nich wstąpił. A przecież wystarczało przyjrzeć się faktom z ostatniego dziesięciolecia, by zobaczyć, jak dynamicznie sobie poczynali. Dziesięć lat temu stanowili nie więcej niż piętnaście procent ludności regionu – i proporcjonalny do tego udział we władzach, jaki dała im Konstytucja, potrafili wykorzystać do umocnienia swojej pozycji, uruchomienia napływu fali nowych uchodźców z Protektoratu Bałkańskiego, a w końcu do wymuszenia na władzach wyodrębnienia Dolnej Walonii z Regionu Pikardii i, w zmienionej tym sposobem sytuacji etnicznej, sięgnięcia po władzę nad nią.
Teraz myślę, że Kurutą był przygotowany na taki rozwój wydarzeń. Następnego dnia część członków rady zrzekła się nieoczekiwanie swoich funkcji, kilku innych zginęło w nie wyjaśnionych do dziś okolicznościach, a pozostali obwołali Kurutę pełniącym obowiązki prefekta regionu. Dwa dni później nowy urzędujący prefekt zrobił w lokalnej policji i administracji prawdziwą rewolucję kadrową, w praktyce odsuwając od wpływu na wydarzenia mianowanego przez Brukselę komisarza regionu. Fisherowi udało się przynajmniej tyle, że za cenę uznania status quo zdołał zmusić Kurutę do rezygnacji z warunków wstępnych i podjęcia negocjacji.
Niełatwo to przyznać, ale od tego czasu nie posunęliśmy się wiele dalej.
Ruszamy z hotelu, dzień szybko nabiera rozpędu. Zanim dojedziemy z rezydencji do siedziby Komisji, dziesiątki ludzi będą już na nogach. Szef zjawi się o dziewiątej, a może wcale, może ma coś ważniejszego – ale w każdym razie wszyscy jego ludzie muszą być na tę porę gotowi. Poszczególne wydziały na pewno już zakończyły poranną medytację; ludzie, ożywieni duchem wspólnoty, czekają tylko na polecenia. Van zdążył po drodze rozdzielić kierownikom moje dyspozycje, może nawet zebrał już zmienione agendy. Niech będą gotowi, cokolwiek zadecydujemy. Jeśli zrobimy konferencję, muszę mieć w pół godziny ustalone i przygotowane miejsce, materiały dla dziennikarzy, projekty oświadczenia, przewidywane pytania i odpowiedzi, gotowy, wydyskutowany pomiędzy autorami konkurencyjnych projektów zarys strategii informacyjnej w tej sprawie – wszystko, co potrzebne. Po to są.
Dziwnie mnie to uspokaja, ilekroć przepatruję w myślach całą tę moją ludzką maszynerię rozlokowaną na czterech piętrach wieżowca Komisji. W swoim gabinecie jestem jak królowa pszczół otoczona rojem pracowitych, zgranych robotnic. Lubię to uczucie. Mógłbym wam w każdej chwili powiedzieć, co dzieje się w którym z pokojów. Zresztą, moi ludzie nie pracują tu od wczoraj. Doskonale wiedzą, co jest potrzebne przy takim przesileniu, jak dziś. Dawaliśmy sobie radę w gorszych. Na pewno każdy już się głowi, jakie zaproponować wyjście, każdy w nadziei, że właśnie jego propozycja okaże się kluczem do rozwiązania sprawy i tym samym zwróci na niego moje spojrzenie. Główcie się. Bardzo teraz potrzebuję jakiegoś pomysłu. Lubię to uczucie – ten ogniskujący się wokół ruch gdziekolwiek się zjawiam. Dyskretny balet ochrony, przede mną i za mną, zawsze obecnej na miejscu chwilę wcześniej, obstawiającej niepostrzeżenie hali i przejście. Teraz, w świetle dnia, chce mi się po prostu śmiać z uporczywie powracającego snu – ostatni ludzie, których miałbym się bać. Wszystko tutaj dzieje się dla mnie i wokół mnie. Nawet ruch wind w wieżowcu jest podporządkowany mojemu przyjazdowi. Sterujący nimi komputer wie, że o tej godzinie główna winda musi czekać na parterze, aż wsiądę do niej z Vanem, wie, że chwilę wcześniej i chwilę później musi zabrać dwójkę ochroniarzy, po jednym z mojej osobistej świty i z obstawy budynku. Kiedy zjawię się w swoim gabinecie, odpowiadając skinieniem głowy na powitania sekretariatu, cały ten trwający od rana ruch nabierze sensu. Ja jestem tym sensem.
Uścisk dłoni z Gruyerem – szczery, serdeczny. Kilka słów na boku, Van podtyka jakieś zmiany terminarza -Des Paul przeniesiony na szesnastą? Kto to jest Des Paul? Nazwisko jakby znajome… Zresztą nieważne, nie będę zdradzał, że zapomniałem – kiwam aprobująco głową.
Zerkając w terminarz, szukam czegoś innego – informacji, czy nie kontaktowali się ze mną ludzie z Euro-FinanceGroup. Ich wicedyrektor departamentu organizacyjnego, Valentshikoff, to mój cichy łącznik z kierownictwem konsorcjum, w skład którego wchodzi EFG. A EFG to mój protektorat. Właśnie dzięki mnie pokrywają czterdzieści procent europejskiej podaży pieniądza inwestycyjnego. Oficjalnie jestem tam tylko reprezentantem Komisji, jako jednego z kluczowych udziałowców, obok Euro-Banku, kilku banków regionalnych i inwestorów niepublicznych. Ale mamy wspólne sprawy. Gdyby Avesnelles miało zmienić cokolwiek w dotychczasowym układzie sił, EFG poinformuje mnie o tym pierwsza, zanim jeszcze taka myśl dojdzie do przewodniczącej.
Nie, Valentshikoff nie szukał kontaktu, ani na łączach biurowych, ani na prywatnych. Pierwsza dobra wiadomość od dzisiejszego poranka. Jeśli nie zgłosi się do wieczora, to burza zażegnana. Gdyby cokolwiek miało mnie podmyć, fala zaczęłaby wzbierać już dziś.
Analizy już czekają w moim gabinecie. Krótkie, zdawkowe powitania. Dwóch. Dla mnie po prostu faceci z Analiz – nie zapamiętuję niepotrzebnych imion.
Większość stacji nie nadaje nic innego oprócz specjalnych programów z Avesnelles, przeplatając makabrę relacji komentarzami pełnymi świetnie brzmiących i zupełnie nic nie znaczących słów. Oczywiście, jedyne, co ich komentatorzy potrafią, to ujadać na Komisję, Grupę Kontaktową i na mnie. Nawet nie mam o to żalu – tak po prostu jest. Dla ludzkiej mierzwy to my jesteśmy zawsze wszystkiemu winni. Bądź pewien, że cokolwiek się zdarzy, usłyszysz od razu: „No, niech ci cholerni politycy coś zrobią”. Coś. Pewnie. Pstrykną palcami, hokus-pokus i po sprawie. A dziennikarze zawsze będą krzyczeć najgłośniej, byle się tylko podlizać abonentom. To jedyne, co potrafią – zgadywać, co ludzie chcą usłyszeć, i mówić im to jako pierwsi.
Och, jak dobrze to znam. Media nie mogą żyć bez histerii, muszą zawsze wrzeszczeć, że wszystko się wali, że katastrofa, już-już, koniec świata. Doprowadzają ludzi do wrzenia, ci wydzwaniają do nich trzęsącymi się ze strachu głosami, więc te histeryczne telefony zaraz lecą na antenę, razem z sondażami, jako dowód, że przecież media tylko wiernie oddają odczucia społeczeństwa. W ten sposób nakręcają jeszcze większą histerię i tak w kółko, dopóki się nie zdarzy coś nowego.
Będą się tak nawzajem podgrzewać przez parę dni, a w tym czasie do iluś tam ludzi znowu przyjdą sympatyczni, kulturalni panowie, nie tacy z pierwszego pokolenia imigrantów, broń Boże – i uprzejmie będą proponować za ich domy i parcele psie pieniądze. Jeśli nie, pójdą sobie bez słowa, bez żadnych pogróżek, pozostawiając pewność, że za jakiś czas, przy kolejnej takiej sprawie, przyjdą znowu i zaoferują jeszcze mniej.
I znowu iluś tam kolejnych rdzennych obywateli regionu zgodzi się porzucić swój dobytek i uciec gdzieś bliżej stolicy, gdzie administracja i samorząd zdominowane są jeszcze przez ich pobratymców. Jeśli tego nie przerwę, za parę lat uciekną z tej okolicy wszyscy prócz przybyszów. Jeszcze paręnaście, parędziesiąt spektakularnych morderstw ustawionych malowniczo w sam raz dla telewizji, jeszcze więcej paniki w mediach…
Właściwie powinienem się był spodziewać, że to usłyszę. Nie wiem, dlaczego czuję się zaskoczony. To te idiotyczne sny, to przez nie jestem rozkojarzony, zmęczony i dłużej trwa, zanim się rano pozbieram.
– Przykro mi to panu mówić akurat w takim dniu, panie przewodniczący, ale niebezpiecznie wychodzi pan z profilu – ciągnie jeden z analityków, ten niższy. Ma minę, jakby oznajmiał mi wyrok. W sumie nie jest to odległe od prawdy.
– Słucham? – pytam po chwili niepewnego milczenia. Jak głupiec. W ostatniej chwili powstrzymuję się, żeby nie zagryźć nerwowo warg.
– Mamy nowe, kompleksowe wyniki – referuje znudzonym głosem ten drugi. – Wyborcy widzieliby chętniej jako przewodniczącego Grupy Kontaktowej kogoś młodszego.
Monbright! Cholerny szczeniak, to musi być jego robota.' Ryje pode mną, jak i kiedy może.
– Fisher był młodszy – przypominam z irytacją. – To właśnie panowie zasugerowali wtedy, że powinienem go zastąpić, bo opinia publiczna oczekuje kogoś poważniejszego, z większym doświadczeniem…
Patrzą na mnie obaj w niemym zdumieniu, jakbym spadł z księżyca.
Rzeczywiście, to nie było potrzebne. Z wynikami badań się nie dyskutuje. Po prostu przyjmuje się je do wiadomości. Znowu muszę się powstrzymywać przed zagryzaniem warg. Przez chwilę gmeram palcami po glide-boksie note-booka, jakbym wyciągał jakieś notatki.
– Wracając do sprawy: wasza prognoza nastrojów? Rozgadują się od razu – sypią liczbami, fachową terminologią, modele, profile, odwzorowania… Gruyer słucha, zapisuje starannie, trawi. Potem poda mi wnioski. Gruyer to moja pamięć zewnętrzna. Podobno mówi się, że gdyby nie miał takiej twarzy, to byłby lepszym politykiem ode mnie. Bezpodstawna złośliwość. Oczywiście, jestem przystojny. Może nawet teraz jeszcze bardziej, siwizna i pierwsze zmarszczki dodały mi powagi, podkreśliły patrycjuszowskie rysy twarzy. Widzę to po kobietach, zawsze je fascynowałem. Ale przecież na tym się nie kończy. Gruyer nie nadaje się na przywódcę, nawet gdyby nie garbił się i nie wyglądał jak zabiedzony kobold. Brak mu szerszej perspektywy, ogólnego spojrzenia. Jest facetem od szczegółów.
I w tych szczegółach, nie mogę narzekać, oddaje nieocenione usługi. Przyciska analityków, wyciąga z nich konkrety. Ale, jestem pewien, gdyby miał streścić je w jednym zdaniu, nie umiałby.