Выбрать главу

Kiedyś, przed laty, od tego właśnie zaczynałem. Moją pierwszą liczącą się funkcją było kierowanie communications group w kampanii przeciwko próbom nuklearnym. Kampania się nie udała, ale moje biuro zwróciło na siebie uwagę skutecznością w organizowaniu wydarzeń, które przyciągały życzliwą uwagę mediów.

Powinienem, kiedy już się to skończy, wykonać kilka niezapowiedzianych wizyt w podlegających mi biurach. Tak po przyjacielsku, przyjść podziękować ludziom za ich wysiłek, poklepać kogoś po ramieniu i powiedzieć, że doceniam jego wkład w nasz wspólny sukces.

Koniecznie muszę powiedzieć Yanowi, żeby zarezerwował na coś takiego miejsce w terminarzu.

*

Tekst jest już gotowy. Wyjazd do studia opóźnia połączenie z sekretariatu przewodniczącej Komisji. Relacjonuję jej swoją ocenę sytuacji. Przewodnicząca zapewnia, że nadal ma do mnie pełne zaufanie i kryzys nastrojów, jaki zapowiada się wskutek ostatniego incydentu, nie będzie miał żadnego wpływu na ocenę pracy Grupy Kontaktowej.

Nagranie nie powinno mi zająć więcej niż godzinę. To dla mnie rutyna – o tym, jak zachować się przed kamerą wiem więcej niż połowa specjalistów, tłoczących się w charakteryzatorni i westybulu, każdy starający się dopaść mi do ucha i wrzucić do niego to swoje wypracowane mozolnie wskazanie. Van nie odstępuje mego ramienia, cofnięty o pół kroku, przyjmuje wydruki, potwierdza, przekazuje uwagi – zdaje się mieć dziesięć rąk i ze cztery kręcące się na wszystkie strony głowy. Lubię ten nastrój, tę atmosferę rozgorączkowania, natłoku zdarzeń, pracy. W takich chwilach jestem najlepszy.

Laikowi mogłoby się to wszystko wydać śmieszne – tyle wrzasku o dwuminutowy spot dla dzienników; Kuruta przecież ma pewnie raptem kilku speechwriterów i góra kilkanaście osób w ekipie, a kiedy przemawia, jego ludzie dostają amoku.

Ale to zupełnie inna liga. Nie można porównywać. Kuruta to w sumie prowincjonalny, drobny herszt, zwraca się do drobnej grupy swoich zagorzałych zwolenników, mówiąc o sprawach dotyczących bezpośrednio ich terenu. On zresztą, albo ktoś z jego stafu, doskonale sobie zdaje sprawę, że w gruncie rzeczy jest amatorem. Nigdy nie mówi do kamery, zawsze organizują mu jakiś improwizowany wiec, żeby w transmisji mieć reakcję słuchaczy. Ja muszę trafiać do widowni maksymalnie zróżnicowanej, muszę spodobać się w miarę możliwości każdemu, kto zechce ściągnąć sobie moje wystąpienie przez NewsNet. Nie rywalizuję z Kuruta, ale z Monbrightem, Krasmauerem i innymi pretendentami do najściślejszego kierownictwa w Brukseli. A to jest bardzo wyrównana rywalizacja. Jesteśmy jak sportowcy, którzy walczą o ułamki milimetra, o setne sekundy. Dlatego nie wolno zlekceważyć najmniejszego drobiazgu, dlatego w studio trzeba mieć osobnego specjalistę do dopilnowania najdrobniejszego głupstewka. Nigdy do końca nie wiemy, co nam przyniesie albo zabierze ten najważniejszy, decydujący o wszystkim ułamek procenta w sondażu. •

Po nagraniu – fala senności i otępienia. Z trudem sadowię się na tylnym siedzeniu limuzyny, walcząc z przemożną chęcią, aby wyciągnąć się wygodnie, przymknąć oczy i uciec do myśli o czymś przyjemnym. Każdy publiczny występ, obojętnie, na żywo czy w mediach, wymusza takie sprężenie, że potem organizm rozpaczliwie domaga się odpoczynku. Tylko kolejne źle przespane noce czynią ten dołek każdego dnia trudniejszym do przebrnięcia. Mało kto potrafi to na dłuższą metę wytrzymać, nawet jeśli jest w najlepszej kondycji. Wśród młodszych polityków na dobre upowszechnił się zwyczaj, by decyzje zostawiać całkowicie szefowi organizacyjnemu, a samemu skupiać wszystkie siły na walce o popularność. Pełna specjalizacja. Taki Monbright, przypuszczam, jest tylko gwiazdorem, firmuje wszystko, co mu podłożą pod rękę.

Mam swój prywatny sposób na zmęczenie. Przemagam senność i zaczynam przeglądać na displeju palmtopa wchodzące na bieżąco relacje monitoringu. Nie muszę tego robić – ich pilnowanie należy do Tourilla, który ma do tego specjalnego człowieka. Kilkanaście osób, stanowiące w moim biurze osobny wydział, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę śledzi uważnie media i natychmiast przenosi do naszej lokalnej sieci wszystko, co wiąże się jakkolwiek z moją działalnością. Nie ograniczają się do wskanowania samej audycji, ale od razu rozbierają ją na poszczególne wątki, wywlekając je w stenogramie w hipertekstowe nagłówki prowadzące do zwięzłego komentarza i połączeń z bazą danych. Mogę w jednej chwili, kilkoma kliknięciami w menu, sprawdzić, co ten akurat komentator i ta akurat stacja mieli na dany temat do powiedzenia tydzień, miesiąc czy pół roku temu.

Ale nie przeglądam monitoringu po to, by wymyślać polemiki – od tego są ludzie Tourilla. Czytam bieżące komentarze po prostu po to, by naładować się adrenaliną. To zawsze pomaga. Po dziesięciu minutach, jakich potrzebuję na przejazd ze studia Centrum Komunikacyjnego do naszego biurowca „gdybym musiał stać w korkach, byłoby to z pół godziny) zaciskam ze złością szczęki, serce bije mi jak młot, a senność pryska bez śladu.

W końcu każdy z nas zna się na swojej pracy. Naszą jest stwarzanie faktów, dziennikarzy – wyciskanie z nich emocji. Zawsze tak połączą wydarzenia, tak zakręcą brzmieniami słów, obrazami, faktami, tak je ze sobą skontrastują, że przeciętny człowiek nie ma nawet cienia szansy oprzeć się histerycznej pewności, że jest tak, jak mu mówią. Zresztą dlaczego by się miał opierać? Ludzie właśnie za to płacą, właśnie tego potrzebują: wskazania, co myśleć. Każdego dnia rozpaczliwie włączają w swoich domach wszystko, co tylko można włączyć, krzycząc bezgłośnie do ekranów i głośników: „Wyjaśnijcie mi, powiedzcie, kto tu jest ten dobry, a kto zły?!”

Kiedy zaczynałem, dziennikarze byli z nami. A potem coś pękło – razem z załamaniem światowego handlu, ubezpieczeń społecznych i wspólnej wiary, że idziemy w dobrym kierunku, a faceci, którzy nas prowadzą, wiedzą, co robią. Moje pokolenie, pokolenie, dla którego dziennikarstwo było walką o wychowanie nowego, lepszego człowieka, ustąpiło miejsca generacji cyników. Dzisiejszego dziennikarza interesuje tylko jedno: nie stracić kontraktu. Utrzymać przy sobie abonentów, bo to oznacza utrzymać reklamy i dotację. I ma na to tylko jedną metodę: ujadać na nas głośniej od innych. Prześcigać się w złośliwościach, w obelgach, opluwać, szczypać, jątrzyć… W początkach mej kariery, nawet jeszcze w Sztrasburgu, dogadywałem się z mediami bez większego trudu. A gdy przyszło do próby, zdradzili nas bez chwili wahania.

Proszę bardzo. NewsNetSEuro, komentarz dnia – Perro Marques, sztandarowy niezależny publicysta. Tłusty wieprz, który na oficjalnych rautach próbuje się wślizgnąć w twoje łaski, narzekając na wszystkich, o których wie, że ich nie lubisz – a jeśli się na to nabierzesz, jutro wywlecze na jaw każde twoje słowo. I co ten knur ma do powiedzenia o Seguinach? Ubolewa, że przesadziliśmy z otwartością granic, że chcieliśmy budować wielokulturową Europę zbyt szybko i według urzędniczych schematów, że przyjmując tak wielu imigrantów i stwarzając im zbyt wielkie udogodnienia, nie liczono się z możliwościami ich asymilacji. Teraz to ulubiony szablon każdego mędrka z telewizji czy Netu. Dzisiaj uwielbiają mi wypominać moje dawne zaangażowanie w budowę Otwartej Europy, wydobywać z archiwów jakieś zamierzchłe wystąpienia na ten temat – rzeczywiście, pełne nie najmądrzejszych sloganów, ale kto wtedy myślał inaczej? – i zderzać je z obrazami z Avesnelles oraz poprzednich „losowań”. Tak jakbym w ogóle mógł przed trzydziestu laty odgrywać jakąkolwiek istotną rolę w podejmowanych decyzjach. Przecież byłem wtedy jednym z setek młodych działaczy prowadzących marsze antyrasistowskie czy otwierających koncerty, nikt jeszcze nie przypuszczał, jak wysoko zajdę. A co robili wtedy tacy, jak ten Marques? Ja pamiętam, co wtedy robili. Jedyne, co potrafią robić: histerię! Ci sami, którzy teraz nagle tak pełni są chęci do wyważania racji i problemów, wtedy starali się być jeden przez drugiego bardziej antyrasistowscy od samego Mandeli. Wrzeszczeli o tolerancji aż do obrzydliwości i pierwsi robili nazistę z każdego deputowanego, który ośmieliłby się najbardziej nieśmiało przypomnieć, że deficyt budżetowy albo możliwości zatrudnienia.

Ja, w przeciwieństwie do takich Marquesów, dobrze wiem, że decyzje, które wtedy zapadały, były słuszne. Ani myślę się od nich odcinać, chociaż bym mógł. Oczywiście, że bym mógł: to nie ja, kiedy cokolwiek zaczęło ode mnie zależeć, wszystko już było przesądzone. Miejcie pretensje do moich poprzedników, ja się tylko staram poprawić, co oni spaprali.

Ale ja nie należę do takich ludzi. To były jedyne możliwe decyzje. Może kogoś nie przekonują argumenty etyczne, może nie dociera do niego, że nie mieliśmy prawa zamykać się przed szerokim światem, skoro swoje bogactwo zawdzięczamy temu, co nasi przodkowie wycisnęli przemocą i wyzyskiem z kolonialnych imperiów. Więc jeśli to dla kogoś nic nie znaczy, niech pogrzebie sobie w liczbach. Niech policzy choćby, ile musiałaby wynosić dzisiaj składka tylko na podstawowe zabezpieczenie socjalne i tylko dla prostego podtrzymania umowy pokoleń, gdybyśmy zamknęli granice przed imigrantami. Niech wyobrazi sobie gospodarkę, w której jeden człowiek aktywny zawodowo utrzymuje siedmiu emerytów. Bardzo proszę, wszystkie liczby są przecież dostępne.

Nikt nie mógł wtedy przewidzieć, że Azjatów ogarnie mania światowego przywództwa i ukrócenia białej dominacji, nawet za cenę gwałtownego spadku poziomu życia ich samych. Nikt nie mógł przewidzieć, że w Stanach zwyciężą tendencje odśrodkowe, że demokratyzacja Wschodu okaże się mirażem i że, koniec końców, dobrobytu przestanie starczać dla wszystkich.