Выбрать главу

Sama myśl, żeby zahandlować swoją intymnością wydawała się zgrana do obrzydliwości. Bodaj wszyscy to n bili przede mną, ale dopiero ja trafiłem w dziesiątkę. Szczerze mówiąc, trochę przez przypadek. Samotny polityk to dla bandy paparazzich ktoś taki, jak krwawiące zwierzę dla piranii, nie spoczną, póki nie prześwietlą jego życia seksualnego na wylot. Po prostu powiedziałem któremuś z dziennikarzy, bardziej na odczepnego, że od śmierci żony uprawiam seks tylko z prostytutkami. Że nie znalazłbym w sobie dość uczucia, by obdarzyć nim jakąkolwiek inną kobietę, a może właśnie boję się, aby nie zakochać się znowu i właśnie dlatego ograniczam swe kontakty z kobietami do sytuacji jasnych i prostych, kiedy wszystko jest wiadome, opłacone, uregulowane relacją klienta i profesjonalistki – takie tam.

Nawet mój staf dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że wyszło nam coś wielkiego. Legenda poszła, zaczęła żyć własnym życiem, komórka sieci, w której mój paparazzo umieścił ten materiał, pobiła już w pierwszym tygodniu wszelkie rekordy downloadów wśród reportaży politycznych – moje biuro prasowe poszło za ciosem, organizując parę dziewczyn z pikantnymi szczególikami. Podobno do dziś jestem podawany na szkoleniach jako wzór doskonałego połączenia tendencji. Śmierć bliskiej osoby zawsze dobrze robi popularności polityka, pikantne szczególiki z przygód z prostytutkami podobnie, choć z zupełnie odmiennych powodów – a ja połączyłem jedno z drugim w harmonijną całość. Romantyzm, seks i tkliwość w jednym – po prostu trafienie w dziesiątkę. Mój współczynnik sympatii wzniósł się wtedy wyżej niż kiedykolwiek wcześniej czy później.

Taka Marlena, jestem pewien, też kiedyś będzie publikować swoje relacje o tym, co razem robiliśmy. I nawet w takiej chwili jak teraz, kiedy zdołała mnie rozpalić do białości, tak że drżę cały, jakbym miał znowu dwadzieścia lat – nawet w takiej chwili muszę o tym pamiętać.

– No, jesteśmy dzisiaj w formie… Jacques – mruczy pochylona nad moim podbrzuszem. Ta charakterystyczna chwila wahania, zanim zdecydowała się użyć mojego imienia – jestem pewien, że chciała powiedzieć: „staruszku”. Nie znoszę, kiedy dziwki nazywają mnie w ten sposób doprowadza mnie to do furii. Musiała sobie w ostatniej chwili przypomnieć.

Patrzę spod przymrużonych powiek, jak płowe włosy unoszą się i opadają rytmicznie nad moim podbrzuszem. Bierz go, Marika, bierz go, mocniej! – mam ochotę wołać. Rzeczywiście, jesteśmy tego wieczora w niezłej formie. Pozwolę jej jeszcze chwilę popracować, aż poczuję, że szaleństwo się zbliża, i wtedy ja przejmę inicjatywę. Szkoda, że nie nazwała mnie „staruszkiem”. Ukarałbym ją za to.

Och, oczywiście, wiem, nie mógłbym się posunąć poza ramy przewidziane kontraktem, zresztą nie dotarłbym nawet do nich – pamiętam o tym, co według badań rynkowych rynku erotycznego mieści się w paśmie szeroko akceptowanym, i pamiętam, że nie mogę poza to pasmo wykroczyć.

Ale mimo wszystko myśl o ukaraniu Mariki jest przyjemna, bawię się nią. Chwytam za płowe włosy, wyobrażając sobie, jak by było szarpać je, aż do wyrwania z jej gardła bolesnego skowytu, jak by było tłumić ten skowyt uderzeniami w twarz, wtłoczyć jej go z powrotem do ust…

Będziesz tej nocy wyła, moja słowiańska gwiazdo filmowa i posłanniczko, będziesz wrzeszczeć, jakbyś dopiero dziś i dopiero dzięki mnie odkryła, czym jest orgazm…

A ja będę doskonale wiedział, że udajesz, i w najmniejszym stopniu nie umniejszy to rozkoszy, jaką daje mi poskramianie ciebie.

*

Tourill daje znak, chowając się za moim ramieniem, ochroniarz otwiera drzwi, zza których uderza nas poświata telewizyjnych halogenów, przelewająca się blaskiem poprzez pokrywające ściany lustra. Wkraczamy korowodem w ten blask, krokiem starannie odmierzonym, odpowiednio wolnym, by stworzyć wrażenie dostojeństwa, i odpowiednio szybkim, by okazać prężność i energię. Patrzę w wybałuszone rybio ślepia kamer, na wyciągające się drapieżnie ku mojemu gardłu palce mikrofonów i wiem, że moja wyćwiczona twarz nie zdradzi, iż nagle ogarnęła mnie przemożna chęć, by odwrócić się i wyjść, by odejść raz na zawsze. Podchodzę do mikrofonu, nabieram głęboko powietrza w płuca, ale choć daję dziennikarzom dodatkowy czas na skupienie, przedłużając tę znaczącą pauzę do granic możliwości, szum wciąż trwa, a twarze pozostają nieobecne. Dziennikarze wymieniają między sobą uwagi, żartują – jakby w ogóle nie dostrzegli, że drzwi już się otworzyły, że przewodniczący Mathieu-Ricard stoi przy mikrofonie, by wygłosić oświadczenie, które stanie się sensacją dzisiejszych wiadomości. Zupełnie mnie nie zauważają.

Nagle spływa, nie wiem skąd, świadomość, że nie przyszli tu słuchać mych oświadczeń, ale obserwować egzekucję. Jakiś ruch za moimi plecami sprawia, że przez salę przebiega prąd ożywienia – w jednej chwili zalega cisza, na twarzach pojawia się pełne podniecenia oczekiwanie. Czuję, jak stojący za mną ochroniarz zbliża mi do potylicy pistolet – powolnym ruchem, z dostojeństwem kapłana dokonującego rytualnego uboju złożonej na ołtarzu ofiary. Ktoś nagle chwyta mnie za rękę, ciągnie mocno ku górze – płynę za nim, ku nie przeczuwanej powierzchni oceanu kolorów. Pałacowy westybul, nabity ludźmi, pełen reflektorów i kamer, zostaje gdzieś głęboko na dnie. Żegluję za czarno odzianym mężczyzną, który wciąż ściska moją dłoń, i czuję, jak od tego dotyku spływa na mnie jakiś błogi spokój, jak chłodny balsam.

Mężczyzna odwraca się ku mnie, widzę szpakowate włosy, płonące oczy i policzki, którym twardy, wygolony zarost przydał koloru stali. Znam tę twarz doskonale, choć nie potrafię sobie przypomnieć skąd. Jego czarny strój to staromodna sutanna, jakie księża nosili jeszcze w czasach mojej młodości.

– Bardzo trudno się z tobą skontaktować – mówi. -Bardzo długo próbuję.

Jego oczy płoną niczym u maga lub szaleńca.

– Bardzo trudno się z tobą skontaktować – powtarza.

Otwieram oczy. To Van bez słowa potrząsa moim ramieniem, potem odsuwa zasłony i idzie do łazienki, skąd po chwili dobiega mnie szum wody.

Siedzę dłuższą chwilę na łóżku, raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, bo nieoczekiwanie czuję się rześki. Nie pamiętani już, kiedy zdarzało mi się obudzić w tak dobrym nastroju.

Brawo. Przewodniczący Mathieu-Ricard zaczyna mieć wyraźnie homoseksualne marzenia senne, na dodatek z księdzem w roli głównej. Gdybym opowiedział ten sen psychoanalitykowi, zaśliniłby się z podniecenia – śmieję się do tej myśli, stojąc pod prysznicem.

To musiała sprawić Marlena. Przypominam sobie, jak odprężony i nasycony zasypiałem wczoraj po jej wyjściu. Oto jest godne mężczyzny lekarstwo na głupie sny – żadne lekarskie sztuczki ani bredzenia szamanów Wodnika.

– Co nowego w terminarzu, Van? – pytam, siadając do śniadania.

Mój sekretarz wciąż wygląda na nadąsanego.

– Tylko jedna zmiana – mówi oficjalnym tonem. – Na uprzywilejowanej linii mam propozycję spotkania przed południem z sekretariatu dyrektora Valentshikoffa z EFG. Zmieścimy to przed konferencją z Tourillem na temat nowej polityki informacyjnej. Poza tym popołudniowe spotkanie z mediatorem Kuruty, wcześniej przygotowanie. Wszystkie inne sprawy drugorzędnej wagi.

A więc jednak coś się szykuje. Ale dzisiejszego poranka nawet wiadomość z EFG nie jest w stanie zepsuć mi nastroju. Jestem pewien, że dam sobie radę z całym światem. I nie chciałbym, aby ktokolwiek miał dziś do mnie o coś żal.

– Jeśli nie planowaliśmy dziś niczego innego – mówię pojednawczo, odstawiając filiżankę – to możesz umówić na dejeuner tego Des Paula.

Nie patrzę, jakie to wywarło wrażenie na Vanie. Nie patrzę także dlatego, że nagle uświadomiłem sobie, skąd znam tę twarz – twarz księdza ze snu.·

Media są od rana pełne Mariki L. Przerzucam w samochodzie relacje, jedną po drugiej. Wywiady, życiorysy, filmowe fotosy, z reguły rozebrane – aż mój korzeń budzi się do życia, choć zazwyczaj po takim wieczorze musiałbym na to czekać parę dni.

„Nie lubię polityki, nie znam się na niej i niczego po swojej misji się dla siebie nie spodziewam. Jeśli zdołam coś zrobić dla dobra ludzi, zapobiec nieszczęściom, rozlewowi krwi, będę bardzo szczęśliwa. Wierzę, że ludzie zawsze mogą się zrozumieć i żyć w pokoju, muszą tylko próbować. I skoro pojawiła się szansa, by im w tym pomóc, uznałam, że nie wolno mi odmawiać. Jestem to winna obu moim ojczyznom.”

Dokładnie tyle jest w jej wypowiedziach treści, powtarzanej na przeróżne sposoby, ozdabianej różnymi gładkimi frazami. Jeszcze nie ogłoszono żadnych poważnych badań, ale już widać, że Marika chwyciła, że skupiła na sobie jeden z tych irracjonalnych przypływów ślepego zaufania, jakim od czasu do czasu ludzie obdarzają kogoś z przyczyn, które tylko najtęźsi spece potrafią wyjaśnić i spreparować. Łatwo to dostrzec po zachowaniu mediów. Oni mają swoje sieci badawcze, wyspecjalizowane w błyskawicznym szacowaniu, co się ludziom spodoba, a co nie. Ramówki, sajty w sieci i kolumny tabloidów układane są według tych szacunków. Nie eksponowaliby Mariki aż tak, gdyby nie mieli co do jej społecznego odbioru pewności.

Ta popularność Mariki budzi moją radość. Choć mogłoby się wydawać, że jest w tym coś absurdalnego, kiedy tak przypadkowa i zupełnie nie przystająca do sprawy osoba jak ona zaczyna nagle przyćmiewać przewodniczącego Grupy Kontaktowej i głównego negocjatora. Dla mnie jednak najważniejsze jest, że ta dziewczyna ma szansę zmienić ogólne nastawienie opinii publicznej do negocjacji. Poranny przegląd mediów nastrajałby dużo bardziej optymistycznie, gdyby nie szeroko relacjonowane wydarzenia w Fourmies. Późnym wieczorem poprzedniego dnia doszło tam do jakiejś awantury w barze z udziałem kilku przesiedleńców. Policjanci z miejscowego komisariatu aresztowali najbardziej krewkich uczestników zajścia – i w tysiącu innych przypadków na tym by się skończyło. Ale nastroje w tej okolicy są na tyle złe, że przez noc wokół komisariatu zebrał się kilkusetosobowy tłum domagający się linczu na zatrzymanych imigrantach. Są wznoszone okrzyki przeciwko Komisji, Grupie Kontaktowej i mnie osobiście.·