Dziwne, ale ta rozmowa nie daje mi spokoju. Cała radosna energia, z jaką się obudziłem, i jaką skumulowało zwycięstwo nad Gruyerem, prysnęła teraz bez śladu.
I jeszcze Van. Zaraz po tym, jak wróciłem do gabinetu, oznajmił sucho:
– Panie przewodniczący, Gruyer ma rację. Przemyślałem tę sprawę i uważam, że jeżeli nie zamierza pan zmienić decyzji, muszę złożyć moją funkcję.
Czekał chwilę – może żebym zapytał go o argumenty, próbował przekonać. Pewnie myśli, że przez tych kilkanaście lat zdążyłem się od niego uzależnić, że nie wyobrażam sobie samodzielnego życia. Że będę go zatrzymywał.
A niech idzie do diabła. Niech wszyscy idą do diabła. Nadużył mojego zaufania, starając się za wszelką cenę wcisnąć mi tego zwariowanego księdza. Nie wiem, w co w ten sposób grał i z kim – ale nie mogę mu już ufać.
Niech idzie razem z Gruyerem. Myślicie, że nie wiem? Po prostu nie wierzycie w sukces i swoimi protestami już zalecacie się o lepsze angaże. No i dobrze. Nie będę dzielił się z nikim ani odpowiedzialnością, ani zasługą. Ślepe żywioły – starcze brednie. Jest konkretny problem na drodze rozwoju i ja go usunę w jedyny możliwy w cywilizowanym świecie sposób, przy stole rokowań. Bez względu na spiski, które są temu przeciwne.
– Przyjąłem twoją dymisję – oznajmiłem. – Nie musisz protegować następcy, sam zwrócę się do biura kadr. Postaram się, żebyś mógł przekazać mu obowiązki jak najszybciej.
Może chciał coś powiedzieć: stał jeszcze chwilę, niezdecydowany, zanim wyszedł, zostawiając mnie sam na sarn z raportami.
Może, rzeczywiście, chodzi tu o to, aby mnie zmiękczyć. Ten ksiądz – szaman, wpychający się do moich snów, i Van, obaj za wszelką cenę starający się zdyskredytować wiarygodność Mariki, podważyć propozycję Kuruty. Storpedować w zarodku pojawiającą się szansę kompromisu.
Nie zmienię decyzji.
Chociaż czuję obezwładniające zmęczenie i gdzieś tam głęboko kiełkuje chęć, aby poddać się, nie robić nic, tylko po prostu czekać, aż Komisja zdejmie mnie z przewodniczenia Grupie Kontaktowej – a potem odejść w prywatność, w ciszę, na zasłużoną emeryturę.
Popołudniowe spotkanie z Mariką trzeba odwołać.
Banalna bójka w nocnym barze w Fourmies dała początek zamieszkom. Policjanci z miejscowego komisariatu opuścili go, zostawiając tłumowi więźniów. Batalion interwencyjny zjawił się za późno, działając najpierw zbyt miękko, później zaś, gdy podniecona krwią tłuszcza zaatakowała go bez pardonu, zbyt brutalnie. Kolejni zabici, tym razem w tłumie. Odwody nie dojechały na czas, batalion musiał się wycofywać, przez co zamieszki ogarnęły prawie całe miasto.
Najdziwniejsze, że niemal na samą wieść to samo zaczęło się na przedmieściach i w centrach sąsiednich miast. Media, jak zwykle, dopełniły paniki, wyolbrzymiając wszystko w transmisjach, strasząc, by nie wychodzić z domów. Teraz od kilku godzin lecą szyby, płoną sklepy i samochody, a na ulicach ludzie biją się z ludźmi, sami już nie wiedząc o co.
Nie pojmuję tego, brzydzę się. Ślepa, zwierzęca nienawiść. Na co dzień zdawałoby się ucywilizowani mieszkańcy miast nagle dostali amoku i chcą kogoś zamordować, coś zrównać z ziemią. Żaden z osobna nie odważyłby się podnieść na drugiego głosu – teraz ochoczo przyłączają się do rozmaitych mętów, które nieoczekiwanie mają dziś swój wielki dzień.
Nie chcę na to patrzeć, ale co i raz spoglądam na stojący w rogu gabinetu telewizor. Nasza dzielnica otoczona jest solidnymi posterunkami żandarmerii – przez inne po prostu musi to przejść, wypalić się naturalnym sposobem. Nie mogę się zmusić, by oderwać wzrok od powtarzanych w nieskończoność, szczególnie brutalnych ujęć. Kilku młodych ludzi, na oko jeszcze nastolatków, dopada na ulicy starszego mężczyznę w szarym swetrze, wyciętym pod szyją w trójkąt. Pierwsze ciosy obalają go na bruk, usiłuje się zasłonić rękami, ale kopniaki sypią się ze wszystkich stron, widać ściekającą po twarzy mężczyzny krew. Jego rozpaczliwe próby zasłonięcia się przed kolejnymi ciosami stają się coraz mniej skoordynowane, aż wreszcie jeden z napastników kopie go z rozmachem prosto w twarz, przewracając na plecy. I kiedy wydaje się, że to już koniec, że chłopcy zostawią wreszcie skatowanego mężczyznę, leżącego bezwładnie na bruku jak skrwawiony wieloryb, i ruszą szukać nowego wroga, któryś z nich obraca się i wyciągniętym nie wiedzieć skąd drągiem z tablicą transparentu bije z całym rozmachem, od góry, wściekle, raz, drugi, trzeci, aż zmaltretowane ciało podskakuje na kamiennej kostce, a drąg w rękach oprawcy pęka w drzazgi. Cięcie – i oto inne miejsce, inni ludzie, ale ta sama furia i ta sama krew… Krew, śliska maź na asfalcie. Twarze, nieprzytomne, pełne ekstazy. Zwierzęta.
Zwierzęta. Ślepa agresja przeciwko wszystkiemu, co się rusza. Na każdym ujęciu: wrzeszczące, potwornie zniekształcone furią twarze. Zamordowaliby mnie gołymi rękami.
Pozabijałbym ich, gdybym mógł. Z rozkoszą stałbym teraz na balkonie i pruł w to bydło z cekaemu. Matko Ziemio, co za pomysły. Trzeba wreszcie wyłączyć ten telewizor.
Tak, w takich chwilach można stracić wiarę we wszystko. W demokrację, w prawa człowieka, w przyszłość… W tolerancję zwłaszcza.
Mimo wszystko, to zwykłe zwierzęta, nic więcej.
Dość tego, wyłączam telewizor. Całe szczęście, że to nie moja sprawa.
Już po raz trzeci dzwonią z sekretariatu Komisji domagając się oceny sytuacji, a pod tym pozorem usiłując, coraz mniej aluzyjnie, namówić do rezygnacji
Niech pan nie bierze tego do siebie – czaruje mnie przewodnicząca. Za trzecim razem postanowiła porozmawiać z szefem Grupy Kontaktowej osobiście. – Doceniam pańską pracę i wszystko, czego się panu udało dokonać. Ale dzisiejsze wydarzenia…
Niech gada, co chce. Dałem sobie spokój ze śledzeniem dzisiejszych wydarzeń. Po co mam to przeżywać, że jakieś watahy na ulicy domagają się śmierci wszystkiego, co się rusza, skandując niewybredne obelgi pod adresem moim i innych znanych z telewizji przywódców? Do jutra ulice opustoszeją.
– Odmawiam – mój głos brzmi twardo, dźwięcznie. -
To tylko chwilowy kryzys.
– Panie przewodniczący – nalega ona. – W Komisji przeważa pogląd, że Grupa Kontaktowa w obecnym składzie wyczerpała swoje możliwości.
– Nie zgadzam się z tą opinią. Zamierzam zaproponować władzom lokalnym rozważenie mojej koncepcji Autonomii Etnicznej, w zamian za ich ustąpienie i przygotowanie nowych wyborów. Dopóki kompromis jest możliwy, nie zamierzam zgłaszać rezygnacji. Oczywiście, Komisja może mnie odwołać, zgodnie ze swym regulaminem, i biorąc pełną odpowiedzialność za to, co stanie się potem.
Przewodnicząca jeszcze coś tam powtarza, próbując mnie przekonać, że idea Autonomii Etnicznej budzi kontrowersje w łonie Komisji, ale jestem nieustępliwy.
Trzeba to kończyć.
Tak, trzeba z tym kończyć. Każę Tourillowi połączyć mnie z Mariką L. Trwa to tylko chwilę, jakby czekała na mój telefon. Może naprawdę czekała.
– Och, cieszę się, że pan zadzwonił.
– Hmm, tak… Jak pani widzi, mamy nowe okoliczności.
Tak, to naprawdę straszne – w jej głosie drży prawdziwe, niekłamane poruszenie.
– Czy pan prefekt podtrzymuje swoje propozycje?
– Tak.
– Chciałbym, aby doprowadziła pani do spotkania między nami. Nawet jeszcze dziś, jeśli to możliwe.
– Tak, to będzie możliwe – podchwytuje skwapliwie. -Ivan mówił mi, że z jego strony wszystko jest przygotowane. Proponował pałacyk w Walcourt. Możemy się tam spotkać w każdej chwili.
– W takim razie przekazuję sprawę swojemu sekretarzowi. Do zobaczenia wieczorem. Tourill zajmie się resztą.
Boję się.
To szaleńcze, irracjonalne, głupie – ale nie potrafię się oprzeć. Dobrze, że przynajmniej umiem tego nie okazywać.
Pałacyk w Walcourt. Nigdy tutaj nie byłem. A jednak pierwsze spojrzenie uświadomiło mi, że znam to miejsce do najdrobniejszych szczegółów.
Białe, zdobione stiukami ściany, kasetonowy sufit. Ogromne lustra w złoconych, stylizowanych na barok ramach. Wystrój i rozkład pomieszczeń, wydawałoby się, wspólny dla wszystkich tych starych pałacyków, w których zazwyczaj toczą się rozmaite negocjacje. Ale ten jeden ma w sobie coś niepowtarzalnego – te ściany, kasetony i lustra widziałem w snach zbyt wiele razy, aby się omylić.
Nie potrafię skupić myśli na tym, co się dzieje. Jest późny wieczór, za drzwiami salonu, w którym rozmawiamy, czekają ludzie mojej i jego obsługi. Kuruta jest bardziej rozluźniony niż na oficjalnych negocjacjach. Może tak wpływa na niego obecność Mariki. To ja jestem spięty, nerwowy.
Właściwie zgadza się na wszystko.
Patrzę na leżące na moich kolanach karty, z których odczytałem mu przygotowane przez zespół wstępne propozycje. Formalność, przecież dostał je pół godziny wcześniej za pośrednictwem Mariki i nieoficjalnie zaaprobował. Nie może być żadnych zaskoczeń. Tourill już przygotowuje w westybulu zaimprowizowaną konferencję.
Kuruta milczy. Patrzymy na niego oboje, ja i Marika, a strach w moim sercu wzmaga się coraz bardziej.
– Sądzę… – odzywa się wreszcie, długo, przeciągle. Na jego twarzy widać zmęczenie i troskę, ale może jego twarz to taka sama wyćwiczona maska, jak u mnie. – Sądzę, że możemy się na to zgodzić.
Z trudem powstrzymuję drżenie rąk. Matko Ziemio, niech to się już skończy.
– Ustąpię ze stanowiska bezzwłocznie po przyjęciu przez parlament ustawy o Autonomii Etnicznej. Do tego czasu możemy dopuścić do współzarządzania w regionie komisarzy mianowanych przez Komisję, zgodnie z koncepcją, którą zgłosił pan na początku negocjacji. Niech tak będzie. Ale mam… To nawet nie warunek, to prośba.
Zgodził się, zgodził się na wszystko. Musi być już nieźle przyciśnięty. Te zamieszki go dobiły. Tak, wygląda na wykończonego.