Выбрать главу

Kiedy poszli, wdrapał się do kabiny i nie mówiąc nic do współtowarzysza, przecisnął się między siedzeniami ku jej tylnej części. Otworzył lodówkę.

Wieniczka bezszelestnie przecisnął się za nim i stał mu nad głową, nic nie mówiąc. Jeździł z Perhatem już prawie rok, a nie mógł się nauczyć odzywać bez pytania.

Oddarł róg opakowania z polskim gulaszem z podrobów i wrzucił je do mikrofali. Jacqueline, kiedy zobaczyła, że wszyscy używają tutaj mikrofalówek, nie kryła dezaprobaty. Nieprzyjazne dla organizmu. Folia? Jeszcze jak nieprzyjazna. I na dodatek nie ulega biodegradacji. Ona pewnie wozi ze sobą francuskiego kucharza. Zresztą po cholerę jej kucharz. Wysypuje przed sobą na papier -przyjazny środowisku papier – pszeniczne zarodki i dziobie je jak wróbelek.

– No dobra, przestań się czaić, tylko gadaj, o co chodzi – mruknął wreszcie Perhat, nie odwracając się od mikrofali. – Sam widziałeś, dzisiaj jest dzień życzliwości dla przyrody. Proście, a będzie wam dane. Wieniczka podrapał się za uchem.

– No bo, szefie – zaczął. – Nie będzie szef dzisiaj potrzebował kabiny?

Aha. Pierwszy impuls, oczywiście – pogonić. Ale milczał.

– No bo, wie szef…

– Która? – zagadnął.

– No, ta pielęgniarka, taka… Zlewka na nią mówią. Zlewka. Dobra ksywa. Ciekawe skąd. A zresztą.

– Ja tylko tak, bo pomyślałem, że jak szef dzisiaj i tak, no, to tego…

Jasne – szef dzisiaj przecież będzie nocował z panią doktor. Świat opiera się na hierarchii. Szef z panią doktor w lepszym wozie, czyli u niej, szofer z pielęgniarką w ciężarówce. Komu by w ogóle do głowy przyszło, że on, Perhat, przez cały dzień sam na sam z panią doktor nic nie wskórał? Ba, żeby nie wskórał, żeby po prostu dostał kosza, zdarza się – ale że nawet się nie zdobył na postawienie sprawy!

Wystarczy powiedzieć nie, i koniec. Nie będzie musiał się przed chłopakiem tłumaczyć, że nie wyszło. On się sam tego domyśli.

Do diabła, i tak się wybierał z flaszką do Skrebecowych. Aż dziw, że jeszcze dotąd sami tu nie przyszli. Tylko pamiętaj, Wieniczka…

– Hryhor, szefie. Ile razy prosiłem…

Tylko pamiętaj, żebyś, czego nie złapał – rzekł, siląc się na ojcowski ton.

– E, szefie, przecież to strzykawa. Zdrowa dziewczyna. Wystere… sterelizowana.

Mikrofalówka brzęknęła cicho. Wyciągnął porcję, parząc palce zdarł folię do końca.

– Dobra, masz czas do drugiej – oznajmił i sięgnął jeszcze do lodówki, po butelkę, którą wcisnął do kieszeni na udzie. Wysiadł z wozu i z plastikową tacką w jednej, a widelcem w drugiej ręce ruszył niespiesznie dookoła parkingu.

Powietrze nabierało już coraz głębszej, niebieskiej barwy. Zanim skończył gulasz i cisnął tackę w wyleniała trawę, zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Obchodził plac, sprawdzając uważnie, czy wyznaczeni ludzie zachowują czujność, jaką na drodze trzeba zachowywać o każdej porze dnia i nocy. Właściwie nie musiał sprawdzać, ale nigdy tego za wiele. Do ludzi, jak zresztą do wszystkiego, Perhat miał ograniczone zaufanie. Robili, co do nich należało, tylko tak długo, jak długo czuli, że ktoś ich pilnuje. Posterunek ze wzgórza jak dotąd nie dał znaku życia. Trochę go to rozczarowało. Sądził, że to oni pierwsi wykażą zainteresowanie nocującym w pobliżu wzgórza konwojem.

Okrążył w zamyśleniu całe obozowisko, potem wszedł pomiędzy ciężarówki. Wbrew temu, co można by sądzić z telewizyjnej transmisji, tylko kilka z nich miało na burtach ten charakterystyczny znak, który najbardziej ze wszystkiego przypominał Perhatowi zielonego grzyba boczniaka. Oczywiście, w logo fundacji, której przewodziła doktor Tenard, nie chodziło o grzyba boczniaka, tylko o liść miłorzębu. Przypadkiem wiedział, że tak się właśnie nazywa roślina, na którą Amerykanie mówili: „gingko”. Nie widział jej w życiu na oczy, ale kiedyś, zanim jeszcze awansował u Stawyszyna, woził takie szampony, niby to amerykańskie, z Kozatynia, gdzie je produkowano, do Odessy.

Jakoś tak, jak się często zdarza, kiedy człowiek nie idzie do żadnego konkretnego miejsca, nagle uświadomił sobie, że stoi przy furgonetce Jacqueline, czekając nie wiadomo na co.

Odwrócił się powoli, niechętnie, jak dzieciak, którego uparta bileterka nie chce wpuścić na film tylko dla dorosłych. Z kabiny dobiegały jakieś głosy, nie potrafił się powstrzymać, żeby nie zacząć się w nie wsłuchiwać.

Kobiecy głos, charakterystyczny i głęboki, na pewno należał do Jacqueline, męski do Claude'a. Mówili coś o jakimś gorylu i ze swoją marną znajomością francuskiego Perhat nie od razu domyślił się, że ten goryl to on.

– Nie mów, że nie możesz namówić tego goryla, żeby wystąpił przed kamerą – irytował się Claude. – Każdy chce wystąpić przed kamerą. Miliony ludzi nas oglądają. Siedziałaś u niego całe popołudnie i nawet nie próbowałaś go namówić…

– Och, daj spokój, jaki ty jesteś nudny. On po prostu nie chce, nie chce i już. I nie wiem, czy nie ma racji. Nie zamierzam go namawiać. Ja też już mam czasem tego dość.

– Ja mam to załatwiać? W porządku. Tylko myślałem, że skoro zamierzasz go dołączyć do kolekcji, to przy okazji…

Teraz była wyraźnie zirytowana.

– Nic ci do tego, co robię, z kim i kiedy! Nie jestem twoją własnością ani w ogóle niczyją.

– Ależ uspokój się, kochanie! – męski głos pobrzmiewał tym szczególnym, pojednawczym śmiechem zarezerwowanym do karcenia kogoś, kto nie poznał się na świetnym żarcie. – Daj spokój, ja ci przecież nie robię żadnych wyrzutów. Ty masz prawo do swoich przygód, ja mam prawo do swoich. Bez uraz. Doskonale rozumiem. W każdej kobiecie drzemią podobne atawizmy: poczuć raz na sobie takiego silnego, kudłatego, prymitywnego dzikusa… – Claude, zamknij mordę! Natychmiast! – jej głos zmienił się w lodowato zimny syk i Perhatowi przemknęło przez głowę, że gdyby to on był na miejscu Francuza, raczej by posłuchał.

Claude również posłuchał.

– Przepraszam – odezwał się po długiej chwili, zupełnie innym, poważnym tonem. – Rzeczywiście, nie powinienem sobie żartować w ten sposób. Wybacz. Ale zrozum, kochanie, ty nie możesz o sobie mówić, że nie należysz do nikogo. Wiesz dobrze, że tak nie jest. Ty należysz do milionów ludzi. Do tych przed telewizorami i do tych, którym pomagasz. Masz wobec nich obowiązki. A my staramy ci się pomóc. Im lepiej cała akcja wypadnie w telewizji, tym więcej zdziałasz. Więc nie wściekaj się na mnie, tylko go przekonaj.

– Czego żeście się uwzięli akurat na niego?

Tak uznali w Pontoise. Robili wstępne badania i określili profil postaci, którą widzowie zaakceptują jako twojego partnera. Romantyczny flibustier, rozumiesz, szlachetny dzikus wspierający twoją sprawę… On najlepiej do tej roli pasował. Kochanie, ja mogę zrozumieć, że on się boi obiektywu. Wszyscy tacy na początku się boją. Powiedz mu, przecież w końcu nie jest tutaj za darmo…

Z najwyższym trudem zmusił się, aby odejść. Instynkt ostrzegał go, że trwa to już zbyt długo. Ktoś go w końcu zobaczy, jak sterczy tutaj, strzygąc uszami. Nie może na to pozwolić. Był ciekaw, potwornie ciekaw dalszego ciągu tej rozmowy, ale przemógł tę ciekawość i wycofał się w zalegający poza kręgiem ciężarówek mrok. Poszedł dalej.

Rzeczywiście, na samym początku trasy wspominała coś, że chcieliby, aby występował w transmisjach. Odmówił natychmiast i stanowczo, a Jacqueline nie nalegała. Czyżby rzeczywiście przyjęła zaproszenie do jego wozu tylko po to, by go dalej namawiać? Nie chciał w to wierzyć.

Uświadomił sobie, że zupełnie nie pamięta, o czym właściwie rozmawiali przez cały dzień. Nie zostało z tego nic, absolutnie nic konkretnego. Niewiarygodne. Ot, taka tam paplanina, o wszystkim i o niczym. Co najgorsze, miał wrażenie, że ta głupia paplanina sprawiała mu straszną radość, że po prostu było mu przyjemnie rozmawiać przez większość dnia z Jacqueline dla samego słuchania jej głosu.

Do diabła z tym. Trzeba się wreszcie napić, bez dwóch zdań. Noc zrobiła się już zupełnie ciemna, tylko pozawieszane na samochodach lampy rzucały nieco światła na powstały wewnątrz kręgu zaparkowanych wozów placyk, gdzie jak zwykle kwitło życie towarzyskie.

– No i on, jak każdy, wiecie, obcych do wozu nie bierze. Nikt przecież obcych nie bierze, jeszcze po ciemku… – Przechodząc przez oświetlony placyk, Perhat słyszał głos jednego z wynajętych we Lwowie kierowców, ciągnący opowieść do wódki i suszonego śledzia. Zwolnił kroku, nadstawiając nieznacznie ucha. – No, ale wtedy coś go tak, mówił, tknęło. Środek nocy, a tu zakonnica przy drodze. Sama jedna. No, dziwna sprawa, nie? To i zatrzymał się. A ona, zamiast wsiadać, mówi mu: Panie kierowco, ale ja tutaj mam rzeczy, niech pan będzie taki dobry i pomoże. No, więc wysiada chłop, patrzy i jakoś mu się tak, wiecie, dziwnie robi, bo widzi, a przy drodze trzy trumny leżą. No, to i pyta: A co siostra wiezie w tych trumnach? To ona mu je zaczyna otwierać. Pierwszą otworzyła, patrzy, a tam po brzegi ziarna. A zakonnica mówi: Tu jest zboże na chleb, którego zabraknie. Drugą otworzyła, a tam krwi po brzegi, no mówię wam, równo, po brzegi. A ona: Tutaj jest krew, która przelana będzie…

Perhat nie przystanął, aby dowiedzieć się, co było w trzeciej trumnie. Zawsze go zastanawiało, kto produkował te wszystkie mrożące-krew-w-żyłach historie opowiadane wieczorami przez czumaków i kierowców. Chociaż, jak się zastanowić, i tak były one mniej głupie niż seriale w telewizji.

Stanął przy traku Wielkiego Piątka i zabębnił kostkami palców w szybę.

– Piątek?! Wystaw łeb, to ja.

Po chwili drzwiczki uchyliły się. Piątek był w samych szortach, z których wylewały się zwały tłuszczu. Na jego ostrzyżonej do skóry, wielkiej jak wiadro głowie lśniły krople potu. Dobrze grubasowi, pomyślał Perhat z wredną satysfakcją. Poskąpił na porządną klimatyzację w wozie, a teraz cierpiał w upale bardziej od innych.