Ludzi Kolcowa było czterech. Piąty pozostał w ciężarówce, stojącej w zaroślach obok polnej drogi, o kilkaset metrów niżej. Dowodzący ochotnikami miał na imię Borys, ale z jakiegoś powodu kazał nazywać się Wasylem, a ponieważ potrafił swe żądanie poprzeć sławą wyjątkowego zabijaki, zazwyczaj mu ustępowano.
Kiedy Perhat dokonywał swej kurtuazyjnej wymiany grzeczności z wartownikami, Wasyl leżał w zaroślach o kilka metrów od niego. Potem śledził go przez lornetkę z noktowizorem. Był świadkiem długiej rozmowy z Jacqueline, ale nie znając języka, nie mógł nic zrozumieć. Rozważał nawet, czy ich nie zabić, ale to mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. Ostatecznie więc postanowił odczekać, aż pójdą. Kiedy tylko ruszyli w dół, dał znak do rozpoczęcia akcji.
Teraz Wasyl ocierał rzęsisty pot, lejący mu się z czoła. Ten obfity pot był skutkiem noszonych przez całą jego grupę foliowych peleryn napylonych żółtozieloną, matową substancją. Był to strój wyjątkowo uciążliwy, ale człowiek weń ubrany praktycznie znikał z obrazu detektorów podczerwieni, a w obrazie radarowym prezentował się jak blade, łatwe do przeoczenia widmo.
Stłumionym głosem udzielił soczystej reprymendy jednemu ze swoich podwładnych – temu, który zabił drugiego z wartowników. Cios saperki chybił o kilka milimetrów; ofiara powinna umrzeć natychmiast i bezgłośnie. Policzą się za to po akcji. Na razie zrugany i jeden z jego kolegów, posłuszni poleceniom Wasyla, zrzucili swoje peleryny, przewiązując się pasami zdjętymi z zabitych. Znajdowały się na nich niewielkie, wykonane z czarnego plastiku kasetki, łączące funkcję pagera i radiolatarni.
Od tej chwili wyglądało to z satelitów tak, jakby wartownicy opuścili nagle swój posterunek i zeszli ze wzgórza na stronę przeciwną od parkingu, do stojącej tam ciężarówki. Wrócili stamtąd dźwigając kolorowy, plastikowy kontener, oznaczony błękitnymi symbolami firmy Sendai. Tę drogę powtórzyli jeszcze dwukrotnie, donosząc kolejne kontenery. Potem przysiedli koło namiotu, w którym dwaj pozostali ochotnicy przystąpili do montowania wyjmowanych kolejno ze skrzyń części. Z pierwszej wydobyli fragmenty podstawy, które po złożeniu utworzyły wysoki do pasa trójnóg z masywną, dającą się obracać we wszystkich płaszczyznach głowicą i wyprofilowanym oparciem dla strzelca. Z drugiej korpus szybkostrzelnego działka, z przymocowanym i już zafiksowanym tubusem laserowego celownika. Trzecia skrzynia zawierała amunicję, spiętą w jedną, długą taśmę.
Pół godziny przed brzaskiem działko było gotowe i czekało na odpowiedni moment, aż Wasyl każe je wynieść i ustawić na szczycie mogiły. Jeden z ludzi Kolcowa oparł się o drewnopodobną okładzinę kolb i rozradowany niczym dziecko w wesołym miasteczku, napawał się lekkością, z jaką lufy działka, nawet bez włączonego wspomagania, pozwalały się błyskawicznie przerzucać z jednej pozycji w drugą.
Dźwięk silników narastał z oddali, rósł, potęgował się, aż wreszcie po długich kilkunastu sekundach zaczął się przesilać i oddalać. Drogą obok parkingu przewalała się pierwsza tego dnia grupa. Pięć ciężarówek i dwa samochody osobowe z konwojem, sądząc na słuch. Spieszyli się, żeby nie ugrzęznąć w korku przed Czarcim Wirażem. Całkiem słusznie.
Ten dźwięk i słońce, sączące się przez przednią szybę ciężarówki, przekonało Perhata, że dalsze próby zaśnięcia nie mają już sensu. Zwlókł się ze swojego wąskiego posłania za fotelami, cały obolały, jakby w mięśnie nalano mu ołowiu, a głowę zastąpiono podstępnie armatnią kulą. Z wozu Jacqueline wymknął się jeszcze przed świtem i sam nie wiedział, co było tego przyczyną – dbałość o pozory, chęć ochronienia jej przed plotkami czy lęk, że kiedy rano, już zupełnie trzeźwa, zobaczy go przy sobie, nie będzie tak miła jak poprzedniego wieczora.
Wieniczka spał na wznak, z odrzuconymi szeroko rękami, jak panisko, i Perhatowi trudno było na ten widok nie skrzywić się z poczuciem zazdrości i wstydu. Nie budząc go, wcisnął się do mikroskopijnej kabiny natrysku. Zużył w niej nieco więcej wody, niż nakazywał zdrowy rozsądek, a potem wyszedł i znowu zaczął obchodzić parking. Po drodze zatrzymywał się przy każdym z wartowników, wypytywał, kto o której wrócił, interesował się stanem wozów, losem drobnych usterek, które mu w kilku z nich zgłaszano, a kiedy takich tematów zabrakło, po prostu zagadywał, jak było wczoraj w Parachowce i w ogóle, jak się żyje. Perhat mógł być skacowany albo zdenerwowany, albo zmartwiony, albo szwankować na sto innych sposobów – ale jego ludzie musieli zawsze widzieć go rześkim, opanowanym i nieporuszonym. Uważał to za jeden ze swoich obowiązków.
Prawdziwy ruch zaczął się na parkingu dopiero wtedy, gdy ożyły ustawione pośrodku wozy telewizyjne. Widział, jak Claude dobijał się do furgonu Jacueline i jak nie został wpuszczony. To ona wyszła po jakimś czasie i przez długi czas rozmawiali, ale Perhat podszedł do nich dopiero wtedy, gdy przygotowania do porannej transmisji zaczęły się wyraźnie koncentrować wokół furgonu Śpiącej Królewny.
Uświadomił sobie, że jeszcze ani razu nie zbliżył się do tego białego wozu, w którym wymoszczono dziewczynce gniazdko z hektarów bieli i kilometrów rurek oraz kabli. I ani razu nie przyglądał się z bliska jej samej – drobnej, ostrzyżonej na pazia, jasnowłosej dwunastolatce o wiecznie przymulonym, narkotycznym spojrzeniu, któremu zawdzięczała nadane przez szoferów miano. Miał wrażenie, że gdyby nie sączone przez wenflon w nadgarstku chemikalia, jej oczy byłyby bardzo żywe i ciekawe świata. W telewizji, jeśli pokazywano jakieś dzieci ze Wschodu, to zawsze o smutnych oczach zaszczutych zwierzątek. On sam miał wrażenie, że dzieci zachowywały tutaj więcej wigoru od dorosłych. To było zresztą oczywiste. Dzieci zawsze uważają swoją sytuację za normalną, nie mając jej jeszcze z czym porównać, i nie tracą wrodzonej radości ducha. Z jego punktu widzenia dzieci były rozwrzeszczane, bezczelne i natrętne. Nie wzbudzały w nim za grosz wzruszenia czy innych pozytywnych uczuć.
Dziewczynka właśnie była czesana przez jedną z pielęgniarek, nie Zlewkę, tylko tę drugą, czarnowłosą, ale sam widok pielęgniarki przypomniał Perhatowi Wieniczkę, rozwalonego na łóżku i sytego szczęścia. W ostatniej chwili uświadomił sobie, że nie powinien się zbliżać do małej, zapamiętywać jej czy, nie daj Boże, szukać w niej jakichś cech ludzkich.
Niech pozostanie mu w pamięci jako przedmiot, telewizyjna kukiełka, jeszcze jeden z ładunków, których tyle już w życiu przewiózł – nic więcej. Tak będzie lepiej.
Jacqueline powitała go delikatnym, ciepłym uśmiechem – uśmiechem „nic się nie zmieniło”, i to wystarczyło, żeby Perhat poczuł się nagle bezbrzeżnie, wręcz idiotycznie szczęśliwy. Na chwilę zapomniał o tym, że jego twarz nie powinna okazywać żadnych uczuć, skarcił się za to natychmiast w duchu, ale ta chwila była wystarczająco długa, aby i ona dostrzegła przelotny uśmiech na jego twarzy. Skinął głową z wysiloną niedbałością, starając się, aby to skinięcie niczym się nie różniło od podobnego, przygotowanego dla Claude'a.
Ten ostatni wydawał się zdumiony. Najwyraźniej bawił się przekonaniem, że Perhat nie może się doczekać, by wyjść z wozu Jacqueline, gdzie – sądził zapewne – on sam właśnie dlatego nie został dziś wpuszczony. Mimo tego zdziwienia Claude nie stracił okazji, aby natychmiast oznajmić Perhatowi, jakie miejsce przewidział dla niego w dzisiejszej transmisji.
– Niech pan się wypcha – uciął krótko Perhat. – Powiedziałem raz i wyraźnie: nie biorę w tym cyrku udziału.
– Panie Perhat – westchnął Claude, rozkładając szeroko ręce. – Tak nie można, psuje pan cały program! -Wciąż z tymi rozłożonymi rękami obrócił się do Jacquelinę z teatralnym: – Kochanie, przekonaj go, tobie na pewno nie odmówi.
Perhatowi nawet nie chciało się posłać go do wszystkich diabłów.
– Myślę, Claude, że ta sprawa jest już definitywnie ustalona – oznajmiła pani doktor tonem szefowej wielkiej fundacji i podziwianej przez miliony widzów gwiazdy. -Bądź łaskaw nas zostawić samych, mam panu Perhatowi coś do powiedzenia.
– Niech was cholera weźmie oboje – wzruszył ramionami, odchodząc. – Jak z takimi pracować?
Właściwie nie musiała nic mówić. Patrzyli sobie przez chwilę w oczy i to wystarczyło, by jego troski przestały istnieć. I w tym momencie Perhat uświadomił sobie, co go tak od kilku dni wkurzało, czego nie chciał dopuścić do świadomości. Było to odkrycie tak zdumiewające, że musiał się nim podzielić, natychmiast, bez chwili zastanowienia.
– Zakochałem się w tobie – stwierdził głosem pełnym bezbrzeżnego zdumienia.
Ta chwila trwała całą wieczność.
– No, to mamy oboje podobny problem – zaśmiała się. Stali przez długą chwilę milcząc, trzymając się za ręce.
– Jest coś, co muszę ci powiedzieć – zaczęła wreszcie Jacqueline i szczęście Perhata skończyło się nagle, jak uciął. Od żołądka zaczęło podchodzić pod żołądek lodowate zimno.
– Tak?
– To jest mój ostatni konwój. To znaczy, ostatni taki konwój jak ten. Mówiłam tym z Pontoise już przed wyjazdem, ale… Teraz w każdym razie zdecydowałam się ostatecznie. Po prostu masz rację. Chciałam, żebyś był pierwszy, który będzie wiedział, że się już zdecydowałam, ostatecznie i nieodwołalnie.
Zimno wokół żołądka nie ustępowało.
– Ja też jeszcze ci czegoś nie powiedziałem. Nie wiedział, jak zacząć.
– Pamiętasz, mówiłaś, że masz wrażenie, jakbyś czegoś tu nie rozumiała. Najpierw myślałem, że o tym wiesz…- naprawdę, nie było łatwo mu to powiedzieć. – Widzisz, te konwoje humanitarne są u nas zawsze pod kontrolą jakiegoś drużstwa. To jest świetna przykrywka, zawsze się przy tym kręci jakiś dodatkowy interes…
– Domyślałam się tego. To jeden z powodów…
– Zaczekaj, proszę. To dłuższa sprawa. Ja też nie wiem nic na pewno, tylko się domyślam…