Nawet w tak niesprzyjającej sytuacji, dysponując obrazem już tylko jednej kamery, posiłkując się przebitkami z pamięci i częściową animacją YiMaker zdołał skonstruować dziewięciosekundową sekwencję zagłady krasnodarców, nadaną w chwilę po eksplozji furgonu, w momencie, kiedy na drodze panowała już grobowa cisza, zakłócona jedynie silnikami zbliżających się do parkingu wozów Stupaka.
Pierre Buyoma oglądał to wszystko ze swego usytowanego pośrodku sali centrum emisji fotela, skąd kierował pracą powiększonego już do siedmiu osób zespołu. Pochylił się, zaciskając prawą dłoń na ramieniu siedzącego przed nim pierwszego realizatora.
W napięciu porównywał obraz kamery z sekwencją opracowaną YiMakerem. Cyfry w lewym dolnym rogu monitorów odliczały czas do jej zakończenia.
– Cięcie, ID i spot reklamowy – zakomenderował. I niemal na tym samym oddechu rzucił do dziewczyny przy bocznym stole mikserskim, sprzężonym z pamięcią archiwów: – Felieton o Jacqueline Tenard, na trzy, pięć i siedem minut, błyskawicznie. Najpierw wersja trzyminutowa, dla newsów.
Dopiero wydawszy polecenia, odchylił się na oparcie, odetchnął głęboko i cicho, prawie niedosłyszalnie szepnął: – O mój Boże.
Perhat wciąż żył.
Spośród tylu przelatujących w pobliżu pocisków żaden go nawet nie drasnął. Żadna z dziesiątek zionących ogniem luf jakoś nie uznała za stosowne wziąć go na cel. Z jakiegoś powodu zapomniano o nim i w niebie, i w piekle.
Siedział na ziemi, otępiały, wpatrując się bezmyślnie w walające się u jego butów skrwawione ciało Kałmuka. Od strony, którą był on w momencie wybuchu zwrócony do furgonu, brudnoróżowy trykot zwęglił się i zajeżdżał teraz smrodem palonego plastiku. Perhat miał wrażenie, że ten sam los spotkał rękaw jego kurtki. Przysmażona skóra lewej ręki piekła, ale na razie nie zwracał na to uwagi. Patrzył na dziwnie zmienioną twarz Kałmuka, trącił ją raz i drugi butem, nie mogąc uchwycić przyczyn tej gwałtownej metamorfozy, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że tamtemu zniknęły włosy.
Jakiś chłopak, jeden z wynajętych kierowców, śmiał się histerycznie. Milkł na chwilę, gdy kończył mu się oddech, i zaraz zaczynał znowu. Normalny, podręcznikowy objaw. Perhatowi nie chciało się nawet unieść głowy i spojrzeć w jego stronę. Z histerycznym śmiechem kierowcy mieszał się lament Zlewki, pielęgniarka zawodziła, wręcz wyła jak wiejska baba nad trumną, ktoś inny perorował z obłąkańczym przejęciem o tym, co czuł, pewnie za grosz nie zdając sobie sprawy, że tak drze gębę.
Normalne, podręcznikowe objawy. Nie zwracał uwagi. Nie podnosił wzroku. Bardziej czuł, niż widział, że na parkingu pojawili się już żołnierze i honorni Skrebeca, że opodal zatrzymała się kolejna ciężarówka, że niezliczone pary nóg w wojskowych butach przebiegają koło niego po szurgoczącym żużlu.
Nie podnosił wzroku, bojąc się, że jeśli to zrobi, zobaczy ciało Jacqueline. Nie chciał jej teraz widzieć – takiej. Wiedział, jak wygląda człowiek, któremu z bliska strzelono między oczy i wiedział, że jeśli ją teraz zobaczy, ten widok nie opuści go już nigdy. I że już nigdy nie zdoła jej sobie przypomnieć takiej, jaką była w jego ramionach, już nigdy nie zobaczy słodkiego, ufnego uśmiechu, z jakim wtulała się w jego ramię, tylko zmiażdżoną, upiorną maskę.
Bardzo by chciał móc śmiać się histerycznie, gadać albo biadolić jak pozostali. Nie umiał.
Siedział z opuszczoną głową, nikomu do niczego niepotrzebny. Przez jakieś nieporozumienie śmierć zapomniała o przygotowanym dla niej delikwencie i teraz nie było dla niego miejsca w świecie.
Para ciężkich, skórzanych butów z opinaczami zatrzymała się tuż koło niego.
– Perhat? Hej, Perhat, poznajesz mnie.
Zmusił się, by podnieść głowę na stojącego obok honornego.
– Kosturkiewicz – powiedział z trudem.
– Chłopie, ale żeś ich załatwił. Widziałem w transmisji…
Perhat nie słuchał, co honorny mówił dalej. Nagle zrozumiał. To nie było przeoczenie. Kostucha się nie myli. Zostawiła go, bo ma jeszcze coś do zrobienia.
Nie ma na co czekać. Im szybciej to załatwi, tym szybciej go stąd zabiorą.
Podniósł się gwałtownie.
– Gdzie jest ten skurwysyn?! – zapytał i nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie, nie oglądając się, ogarnięty narastającą żądzą śmierci.
– Gdzie on jest, ten skurwysyn? – ryknął, zbliżając się do wozu transmisyjnego.
Claude stał tam, z papierosem w drżącym ręku, rozmawiając z kimś. Odwrócił się w stronę Perhata i widząc śmierć w jego twarzy, cofnął się, jak tylko mógł, a potem, przyciśnięty do osmalonej, poczerniałej od żaru burty wozu patrzył dokoła bezradnym, przerażonym wzrokiem, pełnym błagania o pomoc.
Perhat dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma broni. Ale to nie przeszkadzało. Po co broń? Rozgniecie go, gnidę, między palcami. Gołymi rękami udusi, żeby czuć, jak swołocz rzęzi i zdycha, kopiąc piętami ziemię.
Zamachnął się, ale ułamek sekundy wcześniej, zanim jego pięść zmiażdżyła tamtemu wypindrzoną buźkę, coś ciężkiego spadło Perhatowi na plecy, jakaś siła zablokowała nabierające zamachu ramię.
– Puść, durniu! – ryknął, młócąc rozpaczliwie za siebie drugą ręką, ale zaraz doskoczył jeszcze ktoś i Perhat, szarpnąwszy się parę razy, zrozumiał, że jest załatwiony. Trzymali go fachowo i mocno.
– Gady! – wrzeszczał strasznym głosem, z całą siłą, jaką miał w płucach. – Co robicie! Puszczajcie! Dajcie zabić tę swołocz, przecież to oni, oni, rozumiecie? Zabili ją, rozumiecie? Bo chciała z nimi skończyć, z tym cyrkiem, powiedziała mi, i już by się skończyło, nie rozumiecie? Nie rozumiecie?!
– Spokój, chłopie, spokój – dyszał mu w ucho Kosturkiewicz.
Spieprzył sprawę. Trzeba było wziąć spluwę Kałmuka, leżała przecież tuż obok, i palnąć gnidzie w łeb, nim by się ktoś połapał. Teraz już nic nie mógł zrobić. Oklapł nagle, ale chwyt nie słabł.
– Nie rozumiecie? – powtórzył bezsilnie, niemal z płaczem. – Ona teraz nie żyje. Już się nie wycofa. Słowem się im nie postawi. Mogli stracić swoją gwiazdę, a tak mają ją na zawsze, jeszcze świętą męczennicę… Będą na niej tłuc kasę, będą nią wymachiwać, a ona, biedna, nie żyje, zabili ją skurwysyny, dziewczynkę, jaskółeczkę moją, i co ona zrobi? Nic, durnie, nie rozumiecie, nic?
Teraz już płakał naprawdę, łzy ciekły mu po twarzy. „Biedna, biedna dziewczynka”, powtarzał coraz bardziej bełkotliwie, słowa przechodziły przez ściśnięte rozpaczą gardło z największym trudem. „Spokój, chłopie, no, już, spokój”, uspokajał go Kosturkiewicz.
– Jeszcze go dopadnę, skurwysyna – łkał. Teraz już trzymali go bardziej, żeby nie upadł, niż żeby nie zabił Claude'a.
Płakał.
– To jest ten Perhat? – usłyszał niski, dudniący głos kogoś, kto dopiero teraz się do nich zbliżył. Poczuł na ramieniu ciężką, wielką jak bochen łapę.
– Akurat się rozkleił, panie majorze – odpowiedział Kosturkiewicz. – Ale to chłop na schwał, słowo, ja go znam.
– To szok, proszę pana. On jest w szoku, mówi od rzeczy – odezwał się Claude, którego przerażenie już minęło.
Stupak omiótł go w milczeniu wzrokiem, tylko przez moment, jakby popatrzył na leżące przy drodze ścierwo.
Taaa… No, bracie, nie masz ty teraz czego szukać u Stawyszyna. A i u Mykoły jeszcze bardziej.
Perhatowi wydało się, że usłyszał w tym tubalnym głosie zrozumienie, ale gardło miał ściśnięte tak boleśnie, że nie mógł nic powiedzieć.
– Załatwił ich jak zuch. Kosturkiewicz, mówicie, znacie go?
– Jeździliśmy razem.
– Jak będzie chciał, powiedzcie, może się wami zabrać. I zajmijcie się człowiekiem. Niech go nie widzą w takim stanie.
– Rozkaz, panie majorze.
Perhat, wciąż łkając i powtarzając: „Biedna dziewczynka, biedna dziewczynka”, dał się powlec przez parking aż do ciężarówki. Kosturkiewicz posadził go tam na deskach skrzyni, a potem rozejrzał się, czy nikt nie widzi, sięgnął do kieszeni i ukradkiem wydobył z niej drażetkę, zawiniętą w nawoskowany papier, jak cukierek. Rozwinął ją i wsunął Perhatowi wprost do ust, jakby podawał kostkę cukru koniowi.
– Będzie dobrze, stary – powiedział przy tym. – Jeszcze go dopadniesz. Jeszcze dopadniesz ich wszystkich.
Perhat skinął głową, łapiąc z trudem oddech. Pastylka smakowała chlebem, świeżym, jak wprost z pieca. Wiedział, co to jest. Włożył ją pod język. Usta wypełniło przyjemne ciepło, a potem narastający chłód, rozpływający się stopniowo po ciele przyjemnym, błogosławionym odrętwieniem. Język, dziąsła i podniebienie zmieniały się w lodowato zimny metal. Oddychał coraz spokojniej.
Kosturkiewicz odczekał jeszcze chwilę, w końcu poklepał go po ramieniu i poszedł.
Perhat został sam. Oparł się plecami o krawędź skrzyni, wbijając mętniejący wzrok w miejsce, gdzie podwójna nić drogi niknęła na horyzoncie. Spod ciężkich powiek przypatrywał się tępo mknącym w obie strony konwojom. Droga nie zmieniła swego biegu ani o włos. Niczego nie zauważyła. Po prostu była, taka jak co dnia, ze swym rykiem ogromnych ciężarówek, ze smrodem spalin w słonecznej spiekocie, z wrzaskliwymi, pstrokatymi bazarami na poboczach i przy parkingach, z diewoczkami, przydrożnymi barami, wylewanym potem, przekleństwami, plamami oleju, mordobiciami… Droga. Żywioł. Lewiatan.
Droga, pomyślał jeszcze raz i zamknął oczy, już nie mogąc się doczekać tej chwili, kiedy choć na parę godzin, na parę litościwych chwil osunie się z ulgą w nieistnienie.
Przyszło to nagle, jakby ktoś zabrał mu świadomość jednym gwałtownym szarpnięciem. Osunął się w morze kolorowej łagodności i nigdy potem nie był w stanie sobie przypomnieć, co mu się wtedy śniło.
Nigdy tego nawet nie próbował.
wrzesień 1996