Выбрать главу

Na wszelki wypadek Teasar przyszedł do prefektury rano, zabierając ze sobą – by nie tracić czasu – sekretarza. Ten ostatni nie zdążył się jednak przepracować. Już w połowie dyktowania drugiego listu odezwał się w poczekalni wzywający go głos sekretarki. Zdecydowanie za wcześnie. Zazwyczaj Teasar czekał do południa, nawet dłużej.

Kardynał powstrzymał próbującego pójść za nim sekretarza i, pełen najgorszych przeczuć, ruszył w stronę gabinetu Chantala.

Szybko okazało się, że jego najgorsze przeczucia i tak były przesadnie optymistyczne. Jedno spojrzenie Chantala wystarczyło kardynałowi, by przekonać się, że zwierzchnik wydziału jest tego dnia wyjątkowo wściekły. Jego twarz wydawała się ściągnięta, wyłupiaste oczy spoglądały z niezwykłą srogością. Chodził nerwowo po gabinecie, długimi krokami.

Słowem, zachowywał się w sposób zupełnie do niego niepodobny. Zmierzył Teasara spojrzeniem, od którego przeszły go ciarki, i ni stąd, ni z owad, wypalił:

– Dlaczego pan się tak ubrał?

W pierwszej chwili kardynał nie zrozumiał w ogóle, o co mu mogło chodzić.

– Jest pan przecież kardynałem. Dostojnikiem Kościoła. Czy to jest stosowny do tej godności strój?

Zapadło długie, niezręczne milczenie. Teasar nadal nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Wiedział jedno – że Chantal najwyraźniej zastawia na niego jakąś pułapkę.

– Prawda, nie należy ludzi drażnić. Kościół ubogi, czyż nie tak?

– Chrystus był ubogi – odezwał się ostrożnie Teasar. Chantal znowu zrobił kilka długich, szybkich kroków po gabinecie.

– I dlatego wzgardził pan kardynalską purpurą? Skoro chciał pan tak dokładnie naśladować ubóstwo Chrystusa, powinien pan raczej zostać pustelnikiem, a nie kardynałem. Kardynał to książę Kościoła. Odpowiada za instytucję, za narzędzie w ręku Pana. Za dochowanie wierności apostolskiej tradycji.

Teasar, speszony, z trudem wydobył z siebie głos.

– Już od dawna nie używa się w Kościele katolickim tradycyjnych strojów. Czasy się zmieniły… Nikt już nie nosi sutanny ani infuły…

– Dlaczego? – powtórzył uporczywie Chantal.

Co to miało być? Egzamin z lojalności? Wstęp do jakichś decyzji? Chantal mógł wiele. Mógł cofnąć zezwolenia na użytkowanie miejsc kultu, zmienić klasyfikacje podatkowe, zarządzić weryfikację…

– Pokora – oznajmił kardynał zmęczonym głosem. -Czasy się zmieniły, epoki totalizmu i fundamentalizmu minęły. Nikomu nie wolno narzucać swych poglądów, a kłucie niewierzących w oczy naszymi rytuałami mogłoby być w ten sposób odbierane, obrażałoby uczucia religijne innych. Dzisiejszy Kościół pragnie być pocieszycielem i duchowym oparciem, krzewić czystą ideę Chrystusa, ideę miłości bliźniego…

– Boga i bliźniego – poprawił Chantal.

– Boga… – o mały włos dałby się złapać. – Czy istnieje Bóg, to kwestia wiary.

Chantal podniósł na moment wzrok. Mrużył oczy, jakby starał się coś zrozumieć, i przez chwilę kardynałowi wydawało się, że jego pierwsze wrażenie – wściekłości -było mylne: że zwierzchnik wydziału raczej chce się czegoś dowiedzieć. Ale zaraz potem Dacous nagle znowu odezwał się tym zgrzytliwym, napastliwym tonem:

– Ale pan chyba w niego wierzy?

– Naturalnie… w swoim sumieniu, oczywiście. Nie można jednak… nie można dyskryminować nikogo, komu jego światło rozumu wskazało inną drogę…

– Więc wiara mahometan jest równie dobra i równie prawdziwa, jak chrześcijańska?

– Wszystkie religie…

– Przecież to absurd! Skoro tak pan uważa, pan, kardynał, to dlaczego nie jest pan mahometaninem?!

Teasar nabrał głęboko powietrza, ale Dacous uprzedził go, pokazując nagle zdobiący ścianę herb Republiki. Wzrok kardynała prześlizgnął się po okalających herbową tarczę wstęgach ze złotymi napisami w alfabetach łacińskim i arabskim: „Liberte, Egalite, Fraternite” oraz „La illach l'Allach, Mohamed rasul Allach”.

– Nie będę się wypowiadał na tematy polityczne – odrzekł kardynał. – Zresztą wie pan doskonale, że przepisy mi tego zabraniają. Prawa mniejszości należą do kompetencji władz. A co do ostatniego pytania, mogę odpowiedzieć tak: wierzę w miłość bliźniego. Ona jest esencją chrześcijaństwa, ją będziemy głosić. Ale nie odstąpimy nigdy od podstawowych zasad. Zwłaszcza od zasady tolerancji.

– Dla grzechu? Czy Kościół może być tolerancyjny wobec zła? Rozwiązłości, kłamstwa, niewypełniania obowiązków wobec Boga i bliźnich? Jak może nazywać się kapłanem Chrystusa ten, który nie napomina grzesznika, nie uświadamia mu jego grzechu?

– Grzechu? Grzech jest sprawą indywidualnego sumienią…

– A czyją sprawą jest budzić sumienia? – Chantal nagle znowu stał się napastliwy. – Czy pan jest jeszcze kapłanem?! Czy zwierzchność kościelna toleruje pańskie wypowiedzi?!

– Pan przecież wie, że Watykan stał się ostatnio siedliskiem ludzi bardzo konserwatywnych… Ja nie potępiam naszego papieża, to, co robi, jest zapewne konieczne dla Afryki i Ameryki Południowej, tam, gdzie ogólny poziom wiernych jest znacznie niższy. No, ale cóż, w pewnych sprawach, zwłaszcza w kwestii obyczajów, mamy naturalnie inne zdanie.

Chantal milczał. O dziwo, wciąż sprawiał wrażenie niezadowolonego z wypowiedzi kardynała.

– Mówienie o grzechu jest potrzebne dla prostych, niewykształconych wiernych. To do nich przemawia. Co do naszej sytuacji…

– …to kto by przychodził słuchać jakichś historii o grzechach? – dokończył Dacous. – Kapłan nie może mówić rzeczy ponurych, odstraszać słuchaczy od Kościoła… -Nagle podszedł do Teasara i, z rozpłomienionymi oczami, chwyciwszy go za ramiona, powiedział:

– Kapłan musi być przekonany do swej wiary, kapłan służy Bogu. Nie kaprysom ani zachceniom tłumu. Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie. Święci męczennicy oddawali za wiarę życie. Czego wy się boicie? Czego? Gwizdów? Drwin?

Przez moment Teasar omal nie uległ tym słowom. W ostatniej chwili błysnęła mu w umyśle ostrzegawcza myśl. Chantal prowokował. Mówiąc o męczennikach prowokował bezczelnie. Kardynał wreszcie przejrzał jego grę – musiał mieć sygnały, że część niższego duchowieństwa zaczyna się ostatnimi czasy skłaniać do schizmy Leserve'a, okazując sekcie życzliwość i nawet konkretną pomoc.

Wytrzymał przenikliwe spojrzenie Chantala.

Jesteśmy lojalni, prefekcie – odparł spokojnie, ledwie rejestrując fakt, że jego głos zabrzmiał jak głos bezbrzeżnie zmęczonego starca. – Całkowicie lojalni wobec Republiki.

Dacous puścił go i równie gwałtownie, jak przed chwilą się zbliżył, odsunął się w kierunku szerokiego biurka. Po raz pierwszy od początku tej rozmowy usiadł w fotelu, kryjąc na chwilę twarz w dłoniach.

– Nie jesteś tym człowiekiem -oznajmił.

Kardynał wolał na wszelki wypadek milczeć. Zresztą Chantal nagle jakby stracił zainteresowanie jego osobą. Nie wyglądał teraz na wściekłego. Nie wyglądał też, jak gdyby chciał się czegokolwiek dowiedzieć.

Szczerze mówiąc, sprawiał po prostu wrażenie szaleńca.

– Inkwizycja… – wyszeptał Chantal ledwie dosłyszalnie, a potem podniósł głowę, wyraźnie szykując się do zadania Teasarowi jakiegoś pytania. Otwierał już usta. Dla kardynała ta chwila trwała całe godziny. Czuł, że za moment padnie oskarżenie, oskarżenie nawet bez prawa do obrony – i spoglądając na otwierające się usta wiceprefekta, modlił się w duchu, by coś się stało, coś, co go powstrzyma.

Ale Chantal powtórzył tylko: „Nie jesteś tym człowiekiem” i straciwszy nagle wszelkie zainteresowanie Teasarem pochylił się gwałtownie nad interkomem.

– Połącz mnie z Azufahanem… cherie. Nie, poczekaj. Przekaż mu, żeby wstrzymał czynności śledcze i odesłał mi głównego zatrzymanego. Ze względu na wagę sprawy, chcę go przesłuchać osobiście.

Kardynał nie próbował słuchać. Powoli, niepewnie zaczął się wycofywać z gabinetu. W miarę, jak zbliżał się do drzwi i nie rozlegało się za nim żadne: „Dokąd?” ani: „Jeszcze nie skończyliśmy”, przyspieszał kroku.

Gdy wreszcie znalazł się za drzwiami, musiał oprzeć się drżącą ręką o ścianę i chwilę poczekać, aż mu wrócą siły.

Nigdy nie miał uzyskać pewności, czy Chantal za wszelką cenę starał się go sprowokować, czy po prostu oszalał.

Jacqueline, nachylona nad interkomem, obrzuciła opuszczającego gabinet kardynała ukradkowym spojrzeniem. W pierwszej chwili miała ochotę podbiec i podtrzymać go – z trudem zdołała tę chęć ukryć. Jak gdyby nigdy nic, dokończyła rozmowę z Chantalem i zaczęła wybierać kod terminalu używanego przez Azufahana, cały czas obserwując ostrożnie opartego o ścianę duchownego.

Nawet biorąc poprawkę na podeszły wiek kardynała, musiało się stać coś niezwykłego. Nigdy jeszcze nikt tak nie wyglądał po rozmowie z Chantalem. Dacous nie był tym typem człowieka, wiedziała to doskonale.

To nie znaczy, że nie umiał być świnią albo draniem, o nie. Ale kiedy robił jakieś łajdactwo, to zawsze za plecami i po cichu. Po prostu fizycznie nie był w stanie walnąć pięścią w stół ani rozedrzeć się na kogoś. Nie był w stanie niszczyć człowieka, patrząc mu w oczy.

Przynajmniej tak dotąd sądziła.

Azufahan usiłował protestować, ale nie miała głowy ani zamiaru się z nim użerać. Wzruszyła tylko ramionami i rozłączyła linię, by móc podejść do opartego o ścianę starszego mężczyzny i zapytać, czy nie trzeba mu pomóc.

– Dziękuję pani bardzo… Nic mi nie jest, już stąd idę, już…

Do diabła, przecież wcale nie kazała mu wychodzić! Przez moment czuła w sobie straszliwą chęć, żeby ścisnąć go za rękę i pochyliwszy się, szepnąć do ucha, że jest po jego stronie, żeby się nie martwił, że w razie czego uprzedzi zawczasu…

Na litość boską, nie mogła tego zrobić! Zwłaszcza tutaj, w tym nafaszerowanym elektroniką sekretariacie Osoby Zwierzchniej. Zostawiła kardynała i otworzywszy drzwi do poczekalni, skinęła na siedzącego tam sekretarza. Tyle nie powinno wzbudzać żadnych podejrzeń – zwykła kobieca opiekuńczość. Ale na wszelki wypadek, kiedy po chwili sekretarz wyprowadzał swego pracodawcę, trzymając go pod ramię, starała się nie patrzeć za nimi.