– Na litość boską, niechże pani coś zrobi! Rozłożyła bezradnie ręce.
– Na pewno pani może. Proszę. To ważne. Naprawdę ważne.
– Nie mam sposobu, żeby przekonać program archiwum.
Przyglądał jej się przenikliwie.
– A prefekt? – zapytał nagle. – Niech pani wpisze jego kod.
Nie wiedziała, dlaczego mu uległa. Sięgnęła ku klawiaturze… I zastygła nieruchomo.
– To jest właśnie jego kod – powiedziała. Niepotrzebnie. Zupełnie bez sensu. W ogóle nie powinna łączyć go z archiwum.
Twarz oficera ściągnęła się. Jacqueline, choć nie wszystko zrozumiała z jego rozmowy, także poczuła nagły ucisk w gardle.
– Archiwum – zakomenderował. – Klucz „Sekwencja”. Wystukała to posłusznie. Lista haseł była długa. Przyglądał jej się w skupieniu, z coraz większą rezygnacją na twarzy.
– Rytm – zażądał jeszcze po długim milczeniu.
Wpisała posłusznie: „Rytm”.
Zauważyli to niemal jednocześnie: rytmy mózgu, stymulacja elektrohipnotyczna.
Wpatrzona w pojawiające się na ekranie informacje nawet nie zauważyła, kiedy Azufahan władował się za jej terminal.
– Skąd jestem pewien, że i ta tyrania upadnie? Ojcze, każdy system władzy ma swój zmierzch. Demokracja w czasach spokojnych wynosi na szczyty ludzi przeciętnych, którzy nikomu nie wadzą i niczego wielkiego nie przedsięwezmą. A w chwilach trwogi albo załamania: wielkich demagogów i szaleńców. Tak czy owak, sprzyja zawsze krótkowzroczności. Nie liczy się nic, co nastąpi po zakończeniu kadencji. Demokracja zawsze wybierze pozorna korzyść i chwilowy zysk, nawet kosztem przyszłej tragedii
Islam nie zna demokracji. Wcisnął się już głęboko do Europy, wykształcił swoich naukowców i specjalistów na najlepszych uczelniach. Trzyma swoich wyznawców żelazną ręką, nie pozwala odstępować od obyczaju i przechodzić na stronę przeciwną.
Pięć lat temu rzucili na Europę tłumy terrorystów. Tłum chciał uwierzyć, że opanowano tę falę i zmuszono wroga do rokowań dzięki komputerowej ochronie miejsc publicznych oraz nowym technologiom bezpieczeństwa. Ale to nieprawda. Nowy Saladyn podpisał z białymi diabłami pokój. Na swoich warunkach. Poczeka trochę i Europa wpadnie mu w ręce bezsilna, nawet nie zniszczona wojną.
Leserve dyszał ciężko. Podniósł zmęczone oczy na Wielkiego Inkwizytora.
– Kościół musi przetrwać zwycięstwo barbarzyńców. I nawrócić ich. Tak, jak już raz było… Kościół prawdziwy, nie jego parodia, konkurująca z sektami i salami sportowymi. Ojcze, mój czas się kończy. Poświęciliśmy lata na przywołanie cię, na obdarzenie cię władzą. Oczyść Europę i Kościół z zepsucia… Ocal go jeszcze raz, jak kiedyś przed katarami.
Pochylił się w milczeniu i znieruchomiał na dłuższą chwilę.
– To wszystko, ojcze Bernardzie. Czekam na twój wyrok.
Chciała mu przeszkodzić, ale Arab tylko bezceremonialnie zatkał jej usta dłonią.
– Milcz, rozumiesz? Mam ci ukręcić ten pusty łeb? -dyszał. – Włącz podsłuch gabinetu. No, na co czekasz?! Nie dociera do ciebie, co się tu dzieje?!
– Nie mogę cię potępić, bracie – usłyszeli głos Chantala. – Nie mogę potępić nikogo. Gdzieś po drodze biały człowiek zboczył o jeden drobny krok z drogi. Wyznaczył sobie jeden drobny skrót, jedno ułatwienie. A potem drugie. I trzecie… Kościół poszedł za innymi. Ostatni, ale poszedł także na manowce. Może nie mógł zrobić niczego innego, skoro stracił posłuch? A może musimy odkupić błędy męczeństwem, przebyć raz jeszcze tę samą drogę, co na początku dziejów?
Myślę, że ty także zbłądziłeś, bracie Piotrze. Kościół upadał wielokrotnie. Zdarzali się niegodni papieże, zdarzało się, że zgnilizna przeżerała wszystkie hierarchie, sięgała samego serca Watykanu. I mimo to Kościół się odradzał, bo jakikolwiek by był, zawsze działa w nim Pan. W Kościele jest łączność z Bogiem, poza Kościołem jej nie ma. Zgrzeszyłeś, bracie Piotrze. Nie popadłeś w herezję i nie mogę cię potępić, ale zgrzeszyłeś.
Niech ci to Bóg wybaczy, bo zgrzeszyłeś z miłości do niego. Pomódlmy się o to, bracie Piotrze.
Bracie Piotrze…
Trzask interkomu. Azufahan groźnym gestem położył palec na ustach.
– Jacqueline, środki nasercowe. Prędko.
– Tak, prefekcie.
Szarpnęła się, odpychając Mehmeta i podniosła z fotela.
– Stój. Weź broń – rozkazał.
– Nie mam broni – rzuciła, przetrząsając apteczkę. Nic w niej nie było oprócz tabletek przeciwbólowych. Chwyciła je.
– Musisz mieć broń. Znam przepisy. No, już! – popchnął ją, aż zatoczyła się na pulpit.
Nie wyobrażał sobie, że może w ogóle istnieć tak zimne spojrzenie jak to, które wbiła w niego, rozcierając stłuczoną rękę. Przez chwilę aż poczuł lodowate ciarki na plecach.
Powoli, wciąż przypatrując mu się zimno, otworzyła schowek pod pulpitem i wyciągnęła z niego sześciostrzałowy rewolwer.
Skinął głową, by szła za nim i ruszył do gabinetu Chantala. Prefekt-Wielki Inkwizytor klęczał obok fotela, na którym leżał bezwładny samozwaniec.
Samozwańczy biskup. Fanatyk. Prawiczek, który przez całe życie nie zerżnął ani jednej dupy, który całe życie spędził na wcieraniu się w nie swoje sprawy, na pouczaniu wolnych ludzi, co mogą, a czego nie, na kultywowaniu fanatyzmu i przesądów. Żałosny, śmieszny, godny pogardy.
Godny nienawiści. Gorącej nienawiści narodu, którego częścią czuł się Azufahan – mimo wszelkich zastrzeżeń, jakie mógłby mieć do niego Allach i jego kapłani.
– Już nie potrzeba – powiedział głębokim głosem Chantal. Puścił rękę Leserve'a i litościwym gestem zamknął mu powieki. Potem wstał.
– Wynoś się stąd, Azufahan – powiedział, podniósłszy głowę.
Mehmet wydobył z kabury pistolet. Był rozładowany, z wyjętym magazynkiem – inaczej Azufahan nie zostałby wpuszczony do sektora. Ale z zewnątrz nie było tego widać.
Obejrzał się. Jacqueline stała w progu gabinetu, z rewolwerem w ręku.
– Zastrzel go – rozkazał dziewczynie. – Rzucił się na mnie.
Przeraźliwa, nieruchoma cisza. Twarz Jacqueline przypominała wyrżniętą z lodu maskę.
– Zrób to, bo o wszystkim dowiedzą się imamowie. Ten człowiek jest groźny, rozumiesz?!
Poruszyła wargami.
– Tak. Zastrzel go.
Patrzył, jak powoli, niezwykle powoli Jacqueline podnosi broń, jak ściąga spust i w tej samej chwili poczuł ból zatoczył się pchnięty potężnym uderzeniem w brzuch nie słyszał nic zdążył tylko zauważyć jak raz jeszcze z lufy bucha płomień i jeszcze jedno uderzenie twarz dziewczyny ściągnięta pełna nienawiści
Upadł i zasnął, niejasno zdając sobie sprawę, że to śmierć.
Opuściła rękę z pistoletem i przez długą chwilę przyglądała się twarzy inkwizytora. W znanych dobrze rysach Chantala zdawały się pojawiać nowe, zupełnie inne. A może była to zwykła autosugestia.
– Tak, ojcze. Wiem, co zrobiłam.
Nie odpowiedział. Chciała go zasypać pytaniami. Dziesiątkami, setkami pytań.
A potem pomyślała, że będzie jeszcze po temu dość okazji.
Odwróciła się bez słowa i poszła do swojego terminalu, wezwać strażników.
listopad 1991
Pięknie jest w dolinie
Kryzys zaczął się w kilka godzin po śmierci Potapowa, gdy siedziałem w kajzer klubie przy rogu Novaragasse i Zirkusgasse, czekając na odpowiedź Don Lucia. Tak jak zawsze, pierwszym objawem była nagła słabość mięśni i ból stawów, jakby ktoś miażdżył mi kości obcęgami. Potem nadpłynęła fala zniechęcenia i przygnębienia. Z przeraźliwą jasnością uświadomiłem sobie, że cała moja robota nie ma za grosz sensu. Że Don Lucio, gdy dotrze do niego wiadomość o moim telefonie, wzruszy tylko ramionami. Że jeśli nawet zgodzi się na spotkanie i zainteresuje sprawą, to cupola nigdy nie zechce inwestować takiej forsy w interes, który za kilka lat może pochłonąć następna wojna. I że nawet gdyby chciała zainwestować, nie dojdziemy do ładu z muslimami, a jeśli, powiedzmy, dojdziemy, to po kilku miesiącach ci, z którymi udało się dojść do ładu, zostaną pozarzynani przez kolejnego szaleńca, który dorwie się tam do władzy, i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku. A wtedy, pochylony nad rozjarzonym czerwonawą fluorescencją blatem stolika, wiedziałem, byłem pewien, że nie znajdę już dość sił, by cokolwiek zacząć od początku.
Przed oczyma ciągle miałem to, co zostało z Potapowa. ale nie czułem radości. Niczego nie czułem. Kompletne odrętwienie. Na co to wszystko, Skrebec? – pytałem w milczeniu swego widmowego odbicia na fosforycznej gładzi blatu. Dzisiaj żyjesz, jutro gnijesz – szkoda czasu na ambitne plany, życie zmarnujesz, a wszystko i tak się pewnego dnia rozsypie przy wtórze złośliwego śmiechu.
Wiele razy, gdy moja tarczyca, rozregulowana latami hormonalnej stymulacji, zaczynała zalewać organizm tym obezwładniającym koktajlem chemikaliów, a z jakichś względów nie mogłem sobie pozwolić na kontrę bustera, zastanawiałem się, jaki to wszystko miało początek. Od którego momentu nie mogłem już zawrócić. Cofałem się w gorzkich rozmyślaniach coraz dalej w swą przeszłość i zawsze dochodziłem w końcu do tego samego momentu: ja, mały chłopiec, siedzący na dywanie dużego pokoju, przed telewizorem, i migoczący ekran, na którym barwne plamy i kreski układają się w mapę dawno minionych czasów. Po tej mapie wędrują kolorowe strzałki, wędrują, rosną i zmagają się ze sobą, przesuwając linie frontów oraz granic, a ja chłonę to napięty aż do bólu, wsłuchany w płynące spoza kadru opowieści lektora. A potem w czasie lekcji bazgrzę w zeszycie, pozwalając myślom pleść się swobodnie. Rysuję długopisem na kratkowanym papierze zawsze to samo: sztabowe strzałki. Strzałki białe i czarne, kwadraciki, ciągłe i przerywane linie – wymarzone bitwy nieistniejących armii. Całe okładki zeszytów, całe sterty kartek zamazanych sztabowymi strzałkami. Wniknęły do mojego serca, wykiełkowały w chłopięcych marzeniach i wszystko, co się potem zdarzyło i co jeszcze się miało zdarzyć, było mi już od tego momentu pisane.