Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że Putin albo przedstawiciele jego reżimu pewnego dnia postanowią mnie zgładzić. Jak każdy normalny człowiek nie mam zapędów samobójczych i nie zamierzam pozwolić, aby mnie zabito. Nie mogę wymienić większości środków bezpieczeństwa, jakie podjąłem, ale o jednym wspomnę. Jest nim ta książka. Jeżeli zostanę zamordowany, będziecie wiedzieli, kto to zrobił. Kiedy moi wrogowie przeczytają tę książkę, dowiedzą się, że o tym wiecie. Zatem jeżeli nie jesteście obojętni na dążenie do sprawiedliwości i na los Siergieja, przekażcie tę historię tak wielu osobom, jak tylko zdołacie. Ten prosty gest sprawi, że duch Siergieja Magnitskiego nadal będzie żył wśród nas, a także ochroni mnie o wiele skuteczniej niż cała armia uzbrojonych strażników.
Na koniec wszyscy pytają mnie, jak przeżyłem straty, które poniosłem w efekcie mojej pogoni za sprawiedliwością. Straciłem pozycję na rynku, na którą pracowałem z taką starannością. Straciłem wielu fałszywych przyjaciół, którzy odwrócili się ode mnie w obawie, że moja kampania może zaszkodzić ich interesom, i straciłem swobodę podróżowania bez obaw, że mogę zostać aresztowany i przekazany Rosjanom.
Czy te straty były dla mnie bardzo dotkliwe? Co dziwne, nie. Wszystko to, co straciłem w pewnych sferach życia, wynagrodziłem sobie w innych. Straciłem przyjaciół, którzy opuścili mnie w trudnej sytuacji, ale za to poznałem wielu natchnionych ludzi, którzy zmieniają świat.
Gdybym nie poszedł tą drogą, nigdy bym nie spotkał Andrew Retmana, specjalizującego się w tematyce politycznej dziennikarza z Brukseli, który bez reszty zaangażował się w sprawę Siergieja. Przez ponad pięć lat uczestniczył w najbardziej prozaicznych posiedzeniach Komisji Europejskiej dotyczących sprawy Magnitskiego i skrzętnie je relacjonował, czuwając, aby tamtejsi biurokraci nie zamietli problemu pod dywan.
Nie poznałbym również Walerija Borszewa, siedemdziesięcioletniego rzecznika praw rosyjskich więźniów, który korzystając ze swoich niezależnych uprawnień, dwa dni po śmierci Siergieja dostał się do wszystkich ośrodków, gdzie był on przetrzymywany, i zmusił dziesiątki urzędników do udzielenia odpowiedzi na jego pytania. Pomimo ogromnego zagrożenia ujawnił rażąco niespójne oświadczenia i kłamstwa władz rosyjskich.
Nigdy nie poznałbym Ludmiły Aleksiejewej, osiemdziesięciosześcioletniej rosyjskiej obrończyni praw człowieka, która pierwsza publicznie oskarżyła funkcjonariuszy milicji o zamordowanie Siergieja Magnitskiego. Wspierała jego matkę, składała doniesienia o popełnieniu przestępstwa i nawet kiedy były ignorowane, nie dawała za wygraną.
Wypełniając tę misję, poznałem dosłownie setki ludzi i to właśnie im zawdzięczam zupełnie nowy pogląd na człowieczeństwo, jakiego nigdy nie zyskałbym na Wall Street.
Gdyby ktoś mnie zapytał, kiedy studiowałem w Stanfordzie, co myślę o porzuceniu stanowiska dyrektora funduszu inwestycyjnego na rzecz działalności w obronie praw człowieka, spojrzałbym na niego, jakby był niespełna rozumu.
Ale właśnie tak postąpiłem dwadzieścia pięć lat później. Owszem, mógłbym wrócić do dawnego życia. Ale teraz, kiedy poznałem ten zupełnie inny świat, nie wyobrażam sobie, abym mógł robić coś innego. Chociaż spełnianie się w biznesie nie ma w sobie nic zdrożnego, takie życie przypomina oglądanie telewizji na czarno-białym odbiorniku. Tymczasem ja nagle zainstalowałem szeroki kolorowy ekran, a wszystko w moim życiu stało się bogatsze, pełniejsze i bardziej satysfakcjonujące.
Nie oznacza to jednak, że nic mnie nie trapi. Oczywiście głęboko żałuję, że nie ma już między nami Siergieja. Gdybym mógł przeżyć to wszystko jeszcze raz, przede wszystkim nigdy nie wybrałbym się do Rosji. Bez wahania oddałbym wszystkie moje osiągnięcia zawodowe za życie Siergieja. Teraz uświadamiam sobie, jak bardzo byłem naiwny, myśląc, że jako cudzoziemiec jestem odporny na barbarzyństwo rosyjskiego systemu. Wprawdzie to nie ja zostałem zabity, ale z powodu moich poczynań ktoś zginął i już nic nie przywróci mu życia. Ale mogę nadal rozwijać dziedzictwo Siergieja i domagać się sprawiedliwości dla jego rodziny.
Na początku kwietnia 2014 roku zaprosiłem wdowę po Siergieju, Nataszę, i jego syna, Nikitę, do Parlamentu Europejskiego, aby byli świadkami głosowania nad rozporządzeniem, które miało nałożyć sankcje na trzydziestu dwóch rosyjskich urzędników uwikłanych w sprawę Magnitskiego. Był to pierwszy przypadek w historii Parlamentu Europejskiego, kiedy odbyło się głosowanie nad listą osób, które miały zostać objęte sankcjami.
Rok wcześniej przeniosłem rodzinę Magnitskich na ciche przedmieścia Londynu, aby Nikita mógł uczęszczać do renomowanej prywatnej szkoły, a Natasza nie musiała wciąż oglądać się lękliwie przez ramię. Po raz pierwszy od długiego czasu poczuli się bezpieczni, a ja pomyślałem, że będzie im łatwiej dojść do siebie, gdy zobaczą, jak ponad siedmiuset europejskich prawodawców z dwudziestu ośmiu krajów wydaje wyrok na ludzi, którzy zamordowali Siergieja.
Po południu 1 kwietnia 2014 roku wsiedliśmy do pociągu Eurostar jadącego z Londynu do Brukseli. Kiedy wyjechaliśmy z tunelu pod kanałem La Manche w Calais, zadzwonił do mnie jeden z asystentów przy Parlamencie Europejskim.
— Bill, przewodniczący parlamentu właśnie dostał list z wielkiej kancelarii prawniczej w Stanach, która reprezentuje kilku Rosjan z naszej listy. Grożą wystąpieniem na drogę sądową, jeśli głosowanie nie zostanie odwołane. Twierdzą, że parlament narusza prawa tych Rosjan.
— Co? Przecież to ci faceci złamali prawo! To jakiś absurd!
— Też tak myślę. Ale jutro o dziesiątej rano musimy przedstawić przewodniczącemu opinię prawną albo głosowanie się nie odbędzie.
Była już szósta wieczorem i nie wyobrażałem sobie, abym zdołał znaleźć najwyższej klasy prawnika, który byłby skłonny zmienić swoje plany i ślęczeć przez całą noc, aby napisać przekonującą opinię.
Niewiele brakowało, a poddałbym się bez walki, ale wtedy spojrzałem na Nikitę, który z twarzą przyciśniętą do szyby obserwował przemykający za oknem krajobraz. Wyglądał jak miniatura Siergieja Magnitskiego.
— Dobrze, zobaczę, co da się zrobić — powiedziałem asystentowi.
Udałem się do przejścia między wagonami, w to samo miejsce, w którym przed siedmiu laty siedziałem wraz z Iwanem, kiedy dowiedzieliśmy się, że milicja urządziła nalot na nasze biura w Moskwie. Zacząłem dzwonić i wysyłać wiadomości, ale po godzinie, choć miałem za sobą trzynaście rozmów, nie udało mi się do nikogo dotrzeć. Ruszyłem z powrotem do przedziału, zadręczając się myślami, jak wytłumaczyć to wszystko wdowie po Siergieju i jego synowi.
Zanim jednak zdążyłem dotrzeć na miejsce, rozległ się dzwonek mojego telefonu. Dzwonił Geoffrey Robertson, londyński adwokat, który otrzymał jedną z moich wiadomości. W świecie obrońców praw człowieka Geoffrey uchodził za boga. Był w Wielkiej Brytanii jednym z najbardziej szczerych i gorliwych zwolenników globalnej wersji Ustawy Magnitskiego.
Wyjaśniłem mu całą sytuację, modląc się, aby połączenie nie zostało przerwane z powodu kiepskiego zasięgu. Na szczęście nic takiego się nie stało, a pod koniec rozmowy Geoffrey zapytał:
— Na kiedy to potrzebujesz?
Niewątpliwie spodziewał się, że podam jakiś termin za dwa tygodnie albo coś koło tego.