Dwa miesiące później do mojego biura wszedł Wolfgang, który wyglądał zaskakująco schludnie i radośnie.
— Bill, pakuj się. Lecisz do Polski.
— Wygraliśmy?
— Oczywiście! Teraz się zacznie prawdziwa robota.
Wpadłem w euforię.
— Mam zacząć dzwonić do ekspertów, których ujęliśmy w projekcie, żeby się upewnić, czy z nami polecą?
Wolfgang zmarszczył brwi.
— O czym ty mówisz? Jasne, że nie. Tylko ty będziesz pracował nad tą sprawą — odparł, po czym uderzył dłonią we framugę, odwrócił się i odszedł energicznym krokiem.
Nie mogłem w to uwierzyć. Wymieniłem w projekcie tylu imponujących specjalistów, a Polacy wybrali tylko mnie? Konsultanta z zaledwie rocznym stażem, który nie miał zielonego pojęcia o autobusach ani tym wszystkim, co się z nimi wiąże. Przepełniały mnie złe przeczucia, ale zachowałem je dla siebie. To było moje wymarzone zadanie. Musiałem tylko zacisnąć zęby i przystąpić do działania.
Pod koniec października 1990 roku, blisko rok po zburzeniu muru berlińskiego, wraz z Johnem, Wolfgangiem oraz dwoma innymi pierwszorocznymi konsultantami wszedłem na pokład samolotu linii lotniczych LOT, który odleciał do Warszawy. Na miejscu powitali nas czterej przedstawiciele Banku Światowego oraz dwaj pracownicy Autosana, zagrożonej fabryki, którą mieliśmy ratować od bankructwa. Po odprawie bagażowej wsiedliśmy do autobusu marki Autosan i wyruszyliśmy w stronę Sanoka, gdzie mieściła się siedziba przedsiębiorstwa.
To była długa podróż. Warszawa wkrótce ustąpiła miejsca wiejskim terenom, które w jesiennej szacie prezentowały się malowniczo, jednak wywierały również nieco przygnębiające wrażenie. W Polsce niedawno upadł rząd komunistyczny i warunki w tym kraju okazały się cięższe, niż przypuszczałem. To było jak podróż wehikułem czasu do 1958 roku. Samochody na drogach były przestarzałe, a poboczami jeździły furmanki zaprzężone w konie. Wiejskie gospodarstwa przedstawiały obraz nędzy, a domy w miastach, gdzie królowały betonowe bloki w sowieckim stylu, popadały w ruinę. Polacy cierpieli z powodu braku żywności, nadmiernej inflacji, przerw w dostawach prądu i całej masy innych niedogodności.
A mimo to, siedząc w tym rozklekotanym autobusie z czołem przyciśniętym do szyby, myślałem: To jest właśnie to miejsce, w którym chcę pracować. Przede mną rozpościerała się szeroka droga pełna nowych możliwości.
Po sześciu godzinach dotarliśmy do Sanoka, miasta liczącego niespełna pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, położonego wśród zalesionych wzgórz na południowym wschodzie Polski zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Ukrainą. Zajechaliśmy przed restaurację należącą do przedsiębiorstwa Autosan i weszliśmy do środka. Na nasze powitanie wydano bankiet, na którym był obecny zarząd spółki oraz delegacja Banku Światowego. Żaden z gości nie odważył się skosztować poczęstunku — ociekających tłuszczem kotletów, rozgotowanych ziemniaków i sztuk wieprzowiny ze smakowicie wyglądającą galaretką. Oprócz zapachu tego niezbyt apetycznego jedzenia w powietrzu unosiła się woń przemysłowych rozpuszczalników dobiegająca z pobliskiej fabryki. Odniosłem wrażenie, że każdy, kto nie pochodzi z Sanoka, chce się stąd jak najszybciej wydostać. Jednak dyrekcja fabryki nie zamierzała nas wypuścić, a toasty i anegdoty ciągnęły się do późnego wieczora. W końcu o 23.15, kiedy podawano kawę, przedstawiciele Banku Światowego niezgrabnie podnieśli się z krzeseł, pożegnali się i wyszli, by odjechać autobusem do Rzeszowa, najbliższego miasta dysponującego przyzwoitym hotelem.
Moi koledzy z BCG odczekali, aż bankierzy znikną z pola widzenia, po czym również wstali i opuścili salę. Ne zewnątrz Wolfgang zaczął się targować z dwoma taksówkarzami o sześciogodzinny nocny kurs do Warszawy.
Zostałem na placu boju sam jeden — dwudziestosześciolatek z dyplomem w dziedzinie zarządzania i rocznym stażem w firmie konsultingowej — aby ratować to przedsiębiorstwo od katastrofy.
Wypiłem kawę i pożegnałem się z członkami zarządu, którzy zdawali się nie pojmować, że jestem nikim w porównaniu z tymi, którzy właśnie wyszli. Następnie odprowadzono mnie do hotelu Turysta, który przez najbliższych kilka miesięcy miał być moim domem.
Hotel mieścił się w zatęchłym trzypiętrowym budynku z betonowych płyt, który od rzeki San oddzielało tylko parę ulic. Nie było w nim windy, więc musiałem wspinać się po schodach. Wąskim i słabo oświetlonym korytarzem dotarłem do swojego pokoju. W ciasnym pomieszczeniu, przypominającym raczej przedsionek aniżeli pokój, stały przysunięte do przeciwległych ścian dwie wersalki, które zajmowały prawie całą podłogę z wyjątkiem wąskiego przejścia między nimi. Nad jedną z nich stał na przyśrubowanej do ściany półce trzynastocalowy czarno-biały telewizor. Nad wciśniętym pomiędzy wersalki tandetnym stolikiem z małą lampką nocną znajdowało się niewielkie okno, za którym roztaczał się widok na pusty plac.
Odbiegało to znacznie od standardu sieci Four Seasons, ale nie zważałem na to, tak byłem podekscytowany przyjazdem do Polski.
Podniosłem słuchawkę telefonu z obrotową tarczą, aby sprawdzić, czy działa, ale linia była połączona z recepcją, a siedząca tam starsza kobieta nie znała ani słowa po angielsku. Wyjąłem ubrania z walizki i poukładałem w szafie. W pokoju było zimno, a grzejnik nie działał, więc włożyłem kurtkę, którą zabrałem z myślą o nadchodzącej zimie. Włączyłem telewizor, który odbierał tylko trzy programy, jedyne w Polsce. Na jednym były wiadomości, na drugim piłka nożna, a na trzecim jakiś program o hodowli owiec. Zgasiłem odbiornik. Przez chwilę obracałem gałką radia tranzystorowego, które przywiozłem ze sobą, ale nie udało mi się złapać żadnej stacji, więc dałem za wygraną.
Położyłem się do łóżka i próbowałem zasnąć, ale było mi zbyt zimno. Stukałem w grzejnik i kręciłem zaworem przy podłodze, ale temperatura nie rosła. W normalnych warunkach zadzwoniłbym do recepcji, ale tutaj nic by to nie dało ze względu na barierę językową. Włożyłem na siebie jeszcze jedną warstwę ubrania i ściągnąłem z wolnego łóżka narzutę, którą dodatkowo się okryłem, ale nawet to nie pomogło, chociaż wciąż miałem na sobie kurtkę. Całą noc przewracałem się z boku na bok i prawie nie zmrużyłem oka. Kiedy zaczęło świtać, poszedłem do łazienki w nadziei, że chociaż pod prysznicem się ogrzeję. Długo stałem i czekałem na strumień gorącej wody, ale wciąż ciekła zaledwie letnia.
Zrezygnowałem z kąpieli, ubrałem się i zszedłem na dół do małej hotelowej restauracji, gdzie miałem po raz pierwszy spotkać się z moim tłumaczem. Gdy tylko przestąpiłem próg sali, szczupły mężczyzna w źle dopasowanym szarym garniturze z syntetycznego materiału wyprężył się jak struna. Wsunął pod pachę zwiniętą gazetę i podał mi rękę na powitanie.
— Pan William?
— Tak — odparłem, ściskając jego dłoń. — To ja.
— Cześć. Nazywam się Leszek Sikorski — oznajmił z entuzjazmem.
Leszek był kilka lat starszy i nieco wyższy ode mnie, miał jasnobrązowe włosy, zielone oczy i nosił schludnie przystrzyżoną brodę. W innych okolicznościach mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie fatalny strój i krzywe zęby.
— Siadaj, proszę. — Leszek wskazał na krzesło i zapytał, niemal wykrzykując ostatnie słowo: — Jak się spało?
— Właściwie to zmarzłem. Ogrzewanie w pokoju nie działa.
— Tak. Włączają je dopiero z początkiem zimy! — wyjaśnił, znów podnosząc głos na końcu zdania. Mówił po angielsku tak nienaturalnie, że byłem pewien, iż uczył się tego języka z taśm Berlitza.