Nadszedł zmierzch i czerwonopióry drozd przeszedł przed Ta-Kumsawem.
Opowiedz mi historię, mówi drozd bezgłośnie, zerkając na wysokiego Czerwonego.
Znasz moją historię, zanim ci ją opowiem, odpowiada milcząc Ta-Kumsaw. Wyczuwasz moje łzy, zanim popłyną. Smakujesz moją krew, zanim ją przeleję.
Dlaczego rozpaczasz nad Czerwonymi, którzy nie są Shaw-Nee?
Zanim przybył biały człowiek, odpowiada bez słów Ta-Kumsaw, nie rozumieliśmy, że wszyscy Czerwoni są podobni, są braćmi krainy. Wierzyliśmy, że wszystkie istoty są właśnie takie, i dlatego kłóciliśmy się z innym Czerwonymi, tak jak niedźwiedź kłóci się z pumą, jak szczur piżmowy prycha na bobra. A potem przyszli Biali i przekonałem się, że w porównaniu z nimi wszyscy Czerwoni są niczym bliźniacy.
Czym jest biały człowiek? Co robi?
Biały człowiek podobny jest do ludzkiej istoty, ale miażdży pod stopą wszelkie inne stworzenia.
Dlaczego więc, Ta-Kumsawie, kiedy spoglądam w twoje serce, widzę, że nie chcesz skrzywdzić, nie chcesz zabić białego człowieka?
Biały nie rozumie zła, które czyni. Biały nie wyczuwa spokoju krainy. Jak więc może rozpoznać śmierć, którą zadaje? Nie mogę winić białego człowieka. Ale nie mogę mu pozwolić tu zostać. Dlatego, kiedy zmuszę go do opuszczenia tej krainy, nie będę go nienawidził.
Jeśli wolny jesteś od nienawiści, Ta-Kumsawie, z pewnością przepędzisz stąd Białych.
Nie sprawię im więcej bólu niż to konieczne, aby odeszli.
Drozd kiwa głową. Raz, dwa, trzy, cztery razy. Podfruwa na gałąź przy głowie Ta-Kumsawa. Śpiewa nową pieśń. W pieśni tej Ta-Kumsaw nie słyszy słów; słyszy za to własną historię. Od tej chwili jego historia istnieje w pieśni każdego czerwonopiórego drozda w krainie, co bowiem poznał jeden drozd, wszystkie pamiętają.
Gdyby ktoś obserwował w tej chwili Ta-Kumsawa, nie domyśliłby się, co powiedział, co usłyszał i zobaczył. Jego twarz nie wyrażała niczego. Stał wciąż w tym samym miejscu; drozd wylądował obok, został przez chwilę, zaśpiewał i odleciał.
A jednak ten moment odmienił życie Ta-Kumsawa. Dobrze o tym wiedział. Do dzisiejszego dnia był młodym mężczyzną. Podziwiano jego siłę, spokój i odwagę, ale przemawiał tylko tak, jak mógłby przemawiać każdy Shaw-Nee. Kiedy się odezwał, czekał na decyzję starszych. Teraz będzie sam decydował, jak prawdziwy wódz, jak wódz na wojnie. I to nie wódz Shaw-Nee ani nawet wódz wszystkich Czerwonych na północy, ale jak wódz wszystkich plemion Czerwonych w ich wojnie z białymi ludźmi. Od wielu już lat wiedział, że taka wojna wybuchnie; jednak do tej chwili był przekonany, że poprowadzi ich ktoś inny, może wódz Pęd Kukurydzy, Czarna Ryba czy nawet jakiś Cree-Ek albo Chok-Taw z południa. Ale drozd przyleciał do niego, Ta-Kumsawa, i jego upamiętnił w swej pieśni. Gdziekolwiek wyruszy teraz przez krainy, które znają pieśni drozdów, najmądrzejsi z czerwonych ludzi znać będą jego imię. Został wodzem wszystkich Czerwonych kochających krainę; kraina wybrała jego.
Kiedy stał tak nad brzegiem Hio, miał wrażenie, że jest obliczem krainy. Ogień słońca, tchnienie powietrza, siła ziemi i szybkość wody — wszystko to docierało do niego i jego oczami spoglądało na świat. Ja jestem krainą, jestem dłońmi i stopami, ustami i głosem krainy, kiedy usiłuje pozbyć się białych ludzi.
Takie były jego myśli.
Stał tam, aż zapadła całkowita ciemność. Inni Czerwoni powrócili do swoich szałasów i chat. Spali… albo leżeli pijani, martwi aż do świtu. Ta-Kumsaw otrząsnął się z drozdowego transu i usłyszał śmiechy z wioski Czerwonych, śmiechy i śpiewy białych żołnierzy z fortu.
Oddalił się z miejsca, gdzie stał od tylu godzin. Nogi mu zesztywniały, ale szedł pewnie. Zmuszał je, by poruszały się płynnie, a ziemia uginała się łagodnie pod jego stopami. Aby dojść gdzieś w krainie, Biali musieli nosić ciężkie buty, ponieważ grunt drapał i ranił im stopy. Czerwony mógł latami nosić te same mokasyny, gdyż ziemia była delikatna i z radością witała jego kroki. Idąc, Ta-Kumsaw czuł glebę, wiatr, rzekę i światło; wszystko krążyło w nim; w nim istniała kraina, w nim trwały wszelkie żywe stworzenia, a on był dłońmi, stopami i obliczem krainy.
Jakiś krzyk rozległ się w forcie. A po nim następne.
— Złodziej! Złodziej!
— Łapać go!
— Porwał beczułkę!
Przekleństwa, wrzaski. A potem najgorszy z odgłosów: strzał. Ta-Kumsaw czekał na odór śmierci… Nie napłynął.
Cień człowieka stanął na palisadzie. Ktokolwiek to był, dźwigał na ramieniu beczułkę. Przez jedną chwilę chwiał się na czubkach bali… wreszcie skoczył. Ta-Kumsaw wiedział, że to Czerwony, gdyż z ciężką beczułką potrafił zeskoczyć z potrójnej wysokości człowieka i lądując nie wydał prawie dźwięku.
Może celowo, a może przypadkiem, uciekający złodziej podbiegł wprost do Ta-Kumsawa i zatrzymał się. Ta-Kumsaw spojrzał w dół. W blasku gwiazd rozpoznał tego człowieka.
— Lolla-Wossiky — powiedział.
— Mam beczułkę — odparł Lolla-Wossiky.
— Powinienem ją rozbić.
Lolla-Wossiky pochylił głowę na bok, jak drozd, i przyjrzał się bratu.
— Wtedy będę musiał zabrać następną.
Biali ścigający Lollę-Wossiky dobiegli do bramy, krzycząc do strażników, żeby otwierali. Muszę to zapamiętać, pomyślał Ta-Kumsaw. Tak mogę sprawić, żeby otworzyli przede mną fort.
Ale już myśląc o tym, objął ramieniem brata razem z beczułką. Ta-Kumsaw czuł w sobie zieleń krainy jak mocne uderzenia drugiego serca, a kiedy przytulił brata, moc krainy popłynęła także przez Lollę-Wossiky. Ta-Kumsaw słyszał głębokie westchnienie brata.
Biali wybiegli z fortu. A chociaż Ta-Kumsaw i Lolla-Wossiky stali na otwartym terenie, niczym nie zasłonięci, żołnierze nie widzieli ich. A raczej widzieli; po prostu nie zauważyli dwóch Shaw-Nee. Przebiegli obok, krzycząc i strzelając na oślep w kierunku lasu. Po chwili zebrali się koło braci — tak blisko, że wystarczyło unieść ramię, by ich dotknąć. Ale nie unosili ramion, nie dotykali czerwonych ludzi.
Po chwili Biali zrezygnowali z poszukiwań. Klnąc i narzekając zawrócili do fortu.
— To ten jednooki Czerwony.
— Ten wiecznie pijany Shaw-Nee.
— Lolla-Wossiky.
— Jak go złapię, zabiję.
— Powiesimy tego diabelskiego złodziejaszka.
Mówili to wszystko, a Lolla-Wossiky z beczułką na ramieniu stał o rzut kamieniem od nich.
Kiedy ostatni z Białych zniknął wewnątrz fortu, Lolla-Wossiky zachichotał.
— Śmiejesz się z trucizną Białych na ramieniu — rzekł Ta-Kumsaw.
— Śmieję się z ręką brata na plecach — odparł Lolla-Wossiky.
— Rzuć tę whisky, bracie, i chodź ze mną — poprosił Ta-Kumsaw. — Drozd wysłuchał mojej historii i zapamiętał mnie w swojej pieśni.
— Będę więc nasłuchiwał tej pieśni i radował się przez całe życie.
— Kraina jest ze mną, bracie. Jestem jej obliczem, ona jest moim oddechem i krwią.
— Będę więc słyszał bicie twego serca w pulsie wiatru.
— Odepchnę białego człowieka z powrotem w morze — oświadczył Ta-Kumsaw.
W odpowiedzi Lolla-Wossiky zaszlochał. Nie był to pijacki szloch, lecz suche łkanie człowieka cierpiącego. Ta-Kumsaw próbował uścisnąć go mocniej, ale brat odtrącił go i odszedł niepewnie, z beczułką na ramieniu, w ciemność, pomiędzy drzewa.
Ta-Kumsaw nie poszedł za nim. Wiedział, dlaczego cierpi jego brat: ponieważ kraina dała Ta-Kumsawowi moc, potęgę taką, że mógł stanąć wśród pijanych Białych i być dla nich niewidoczny, niczym drzewo. A Lolla-Wossiky wiedział, że on sam powinien zyskać moc dziesięciokroć większą od mocy Ta-Kumsawa. Ale biały człowiek ukradł ją Lolli-Wossiky, używając morderstw i alkoholu, aż wreszcie Lolla-Wossiky przestał być mężczyzną, drozd nie zapamiętał jego pieśni i kraina nie wypełniła mu serca.