Droga prowadziła na łąki, gdzie stało kilka budynków białych ludzi. Dużo wozów. Spętane konie skubały trawę. Stukanie żelaznych młotków, uderzenia siekier o drewno, zgrzyt pił sunących tam i z powrotem — wszystkie odgłosy mordowania lasu przez Białych. Miasteczko białego człowieka.
Ale nie całkiem miasteczko białego człowieka. Lolla-Wossiky zatrzymał się na skraju otwartego terenu. Dlaczego ta osada różniła się od innych, czego tu brakuje, co spodziewał się zobaczyć?
Palisada. Nie było palisady.
Gdzie Biali się chowają? Gdzie zamykają pijanych Czerwonych i białych złodziei? Gdzie trzymają swoje strzelby?
— W górę! Raz dwa trzy! — Głos Białego zabrzmiał potężnie jak dzwon w rozgrzanym powietrzu słonecznego popołudnia.
Na trawiastym wzgórku odległym o jakieś pół mili wzniosła się w górę niezwykła konstrukcja. Lolla-Wossiky nie widział ludzi, którzy ją podnoszą, gdyż patrzył pod niewłaściwym kątem: wszyscy kryli się za grzbietem wzgórza. Ale widział, jak staje rama ze świeżego drewna. Drągi podpierały ją u szczytu i prowadziły na właściwe miejsce.
— Teraz boczną ścianę! Raz dwa trzy!
Kolejna rama stanęła wolno, bardzo wolno, pod kątem do pierwszej. Teraz Lolla-Wossiky dostrzegł ludzi. Biali chłopcy wspięli się na ramy, wznieśli młotki i uderzając jak tommy-hawkami zmuszali drewno do posłuszeństwa. Stukali tak przez chwilę, po czym stanęli wszyscy trzej na samym szczycie szkieletów ścian, z młotkami wzniesionymi jak włócznie wyrwane właśnie z ciała dzikiego bizona. Odsunięto drągi podpierające, a ściany stały pewnie, podtrzymując się nawzajem. Rozległy się okrzyki radości.
I nagle Biali pojawili się na grzbiecie wzgórza. Zauważyli mnie? Przyjdą tu, żeby mnie odpędzić albo zamknąć? Nie, po prostu schodzą w dół, gdzie czekają ich wozy i konie.
Lolla-Wossiky rozpłynął się wśród drzew.
Wypił z beczułki cztery łyki, potem wspiął się na drzewo i ułożył ją w rozwidleniu grubych konarów. Ładnie i pewnie, ładnie i bezpiecznie. Liście ładne i gęste. Nikt z dołu nie zauważy… nawet Czerwony.
Lolla-Wossiky podszedł okrężną drogą, ale i tak po chwili znalazł się na wzgórzu, gdzie stały nowe ściany. Długo się im przyglądał, ale wciąż nie wiedział, co to ma być za budynek. Wznosili go po nowemu, z tymi ramami ścian, jak rezydencję Białego Mordercy Harrisona, ale był wielki. Większy niż wszystko, co Lolla-Wossiky widział u Białych. Wyższy niż palisada.
Najpierw te dziwaczne mosty, szczelne jak domy. Potem ten dziwaczny budynek, wysoki jak drzewa. Lolla-Wossiky wyszedł spod osłony liści na otwartą łąkę. Kołysał się w przód i w tył, bo kiedy miał w sobie whisky, ziemia nie trwała nieruchomo pod stopami. Dotarł do budynku i wstąpił na drewnianą podłogę. Podłoga białych ludzi, ściany białych ludzi, ale wszystko wydawało się inne niż budowle białego człowieka, jakie Lolla-Wossiky w życiu oglądał. Szeroka przestrzeń wewnątrz. Wysokie ściany. Pierwszy raz widział, że Biali wznieśli coś, co nie jest ciasne i mroczne. W takim miejscu i czerwony człowiek może czuć się dobrze.
— Kto tam? Kim jesteś?
Lolla-Wossiky odwrócił się tak szybko, że niemal upadł. Wysoki Biały stał pod ścianą budynku. Podłogę miał na wysokości pasa. Nie nosił skórzanej kurty, jak myśliwy, ani munduru, jak żołnierz. Ubrany był raczej jak farmer, tylko czysto. W Carthage City Lolla-Wossiky nie spotkał takiego Białego.
— Kim jesteś? — powtórzył przybysz.
— Czerwony — odparł Lolla-Wossiky.
— Zapada już zmierzch, ale to przecież jeszcze nie nocka. Musiałbym oślepnąć, żeby nie zauważyć, że jesteś Czerwonym. Ale znam tu Czerwonych i wiem, że nie pochodzisz z tej okolicy.
Lolla-Wossiky zaśmiał się. Kto z Białych potrafił odróżnić jednego Czerwonego od drugiego? Akurat wiedział, kto przychodzi z bliska, a kto z daleka.
— Masz jakieś imię, czerwony człowieku?
— Lolla-Wossiky.
— Jesteś pijany, co? Czuję to, a na dodatek nie chodzisz zbyt pewnie.
— Bardzo pijany. Whisky-Czerwony.
— Kto dał ci alkohol?! Powiedz! Skąd wziąłeś whisky?
Lolla-Wossiky zdziwił się. Biali ludzie nigdy dotąd nie pytali, skąd bierze whisky. Biali ludzie zawsze wiedzieli.
— Od Białego Mordercy Harrisona — wyjaśnił.
— Harrison jest dwieście mil stąd na południe. Jak go nazwałeś?
— Gubernator Bill Harrison.
— Powiedziałeś: Biały Morderca Harrison.
— Czerwony być bardzo pijany.
— To widzę. Ale przecież nie mogłeś się upić w Fort Carthage, a potem dojść aż tutaj i nie wytrzeźwieć po drodze. Skąd wziąłeś whisky?
— Ty mnie zamknąć?
— Zamknąć? A gdzie miałbym cię zamknąć, może mi wytłumaczysz? Chyba rzeczywiście przybywasz z Fort Carthage. Powiem ci coś, panie Lolla-Wossiky: nie mamy tu gdzie zamykać pijanych Czerwonych, bo tutaj Czerwoni nie piją. A gdyby nawet, wtedy szukamy Białego, który sprzedał im alkohol, i to jemu spuszczamy baty. Dlatego chcę wiedzieć, skąd wziąłeś whisky.
— Moja whisky — oznajmił Lolla-Wossiky.
— Lepiej chodź ze mną.
— Zamknąć mnie?
— Mówiłem już, że nie… Słuchaj, może jesteś głodny?
— Chyba tak.
— Masz gdzie jeść?
— Jeść tam, gdzie być.
— W takim razie dzisiaj przyjdziesz i zjesz u mnie.
Lolla-Wossiky nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy to jakiś żart Białych? Żarty Białych czasem bardzo trudno zrozumieć.
— Jesteś głodny, prawda?
— Chyba tak.
— No to chodźmy.
Inny Biały pojawił się na wzgórzu.
— Armor-of-God! — krzyknął. — Twoja dzielna żona martwi się, gdzie się podziewasz.
— Chwileczkę, wielebny. Chyba znalazłem towarzystwo na kolację.
— Któż to jest? Ależ, Armor-of-God, to przecież Czerwony.
— Mówi, że nazywa się Lolla-Wossiky. To Shaw-Nee. I jest pijany jak bela.
Lolla-Wossiky zdziwił się. Ten Biały wiedział, że pochodzi z Shaw-Nee. A przecież nie zapytał. Poznał po długim kosmyku na wygolonej głowie. Inni Czerwoni też to robią. Frędzle na opasce biodrowej? Biali nie zauważają takich rzeczy.
— Shaw-Nee — powtórzył drugi Biały. — Czy nie jest to wyjątkowo dzikie plemię?
— Tego nie wiem, wielebny — odparł Armor-of-God. — Na pewno są plemieniem wyjątkowo trzeźwym. Co oznacza, że nie upijają się tak często jak inni. Niektórzy ludzie uważają, że jedyny niegroźny Czerwony to whisky-Czerwony. I kiedy widzą tych trzeźwych Shaw-Nee, sądzą, że to niebezpieczne.
— Z tym tutaj nie ma chyba takich problemów.
— Wiem. Chciałem się dowiedzieć, skąd wziął whisky, ale nie chce mówić.
Wielebny Thrower zwrócił się do Lolli-Wossiky.
— Czy nie wiesz, że whisky to diabelskie narzędzie i zguba czerwonych ludzi?
— Nie mówi chyba tak dobrze po angielsku, żeby zrozumieć, o co wam chodzi, wielebny.
— Whisky bardzo zła dla czerwonego człowieka — oznajmił Lolla-Wossiky.
— Chyba jednak zrozumiał — roześmiał się Armor-of-God. — Lolla-Wossiky, skoro wiesz, że alkohol jest niedobry, to czemu cuchniesz tanią whisky niczym irlandzki bar?
— Whisky bardzo zła dla czerwonego człowieka — powtórzył Lolla-Wossiky. — Ale czerwony człowiek zawsze spragniony.
— Jest na to proste naukowe wyjaśnienie — wtrącił wielebny Thrower. — Europejczycy znają napoje alkoholowe od tak dawna, że wytworzyli w sobie pewną odporność. Europejczycy rozpaczliwie pożądający alkoholu umierają zwykle młodo, mają mniej dzieci i zapewniają im gorszą opiekę. W rezultacie większość mieszkańców Europy ma wrodzoną odporność na alkohol. Ale wy, Czerwoni, nie wytworzyliście w sobie takiej odporności.