— Panie Wossiky, bardzo się pan przysłużył nauce. Jest pan żywym dowodem, że czerwony człowiek niekoniecznie ma wypukłości charakteryzujące dzikość i kanibalizm. Zamiast tego posiada pan zwykły zestaw guzów i wgłębień, jak każdy. Czerwoni nie różnią się zasadniczo od Białych, a przynajmniej nie w sposób prosty i łatwo klasyfikowalny. Co więcej, nosi pan wszelkie znaki uzdolnionego mówcy z głęboko rozwiniętym poczuciem religijności. To nie przypadek, że jako pierwszy Czerwony wysłuchał pan Dobrej Nowiny podczas mojej bożej posługi tutaj, w Ameryce. Muszę zaznaczyć, że pański wzorzec frenologiczny zdradza duże podobieństwo do mojego. Krótko mówiąc, mój drogi nowo ochrzczony chrześcijaninie, nie zdziwiłbym się, gdybyś sam został misjonarzem słowa bożego. Głosił je tłumom czerwonych mężczyzn i kobiet, by dać im zrozumienie woli niebios. Proszę to sobie przemyśleć, panie Wossiky. Jeśli się nie pomyliłem, taka jest pańska przyszłość.
Lolla-Wossiky z trudem pojmował sens słów Throwera. Coś o tym, że będzie kaznodzieją. Coś o przepowiadaniu przyszłości. Lolla-Wossiky usiłował cokolwiek z tego zrozumieć, ale bez skutku.
Wieczorem Lolla-Wossiky był już ubrany w rzeczy białego człowieka i wyglądał jak dureń. Alkohol wyparował z niego, a nie miał okazji wymknąć się do lasu po swoje cztery łyki. Czarny szum niósł coraz większe cierpienia. Co gorsza, zapowiadała się deszczowa noc; nie będzie nic widział swoim zdrowym okiem, a przy tak strasznym czarnym szumie wyczucie krainy też nie doprowadzi go do beczułki.
Grunt kołysał się i podskakiwał tak mocno, że Lolla-Wossiky zataczał się gorzej niż po wypiciu whisky. Upadł, kiedy próbował wstać ze stołka przy stole Armora. Eleanor nalegała, żeby spędził tę noc w ich domu.
— Nie możemy pozwolić, żeby spał w lesie, kiedy pada deszcz — oświadczyła.
Jakby dla dodania wagi jej słowom zahuczał grom i krople deszczu zastukały o dach i ściany. Armor i Thrower wyszli na dwór, żeby pozamykać okiennice, a Eleanor przygotowała legowisko w kuchni na podłodze. Lolla-Wossiky wczołgał się na nie z wdzięcznością, nie zdejmując nawet sztywnych i niewygodnych spodni i koszuli. Ułożył się i zamknął oko, próbując wytrzymać ból czarnego szumu, ukłucia w głowie, jakby setki noży cięły jego mózg na plasterki.
Jak zwykle pomyśleli, że zasnął.
— Wydaje się bardziej pijany niż rano — zauważył Thrower.
— Wiem, że nie schodził ze wzgórza — oświadczył Armor. — Niemożliwe, żeby gdzieś się napił.
— Słyszałem, że podobno kiedy pijak trzeźwieje, z początku wygląda na jeszcze bardziej pijanego, niż gdy ma w sobie alkohol.
— Mam nadzieję, że to właśnie to.
— Zauważyłem, że był trochę rozczarowany dzisiejszym chrztem — stwierdził Thrower. — Oczywiście, trudno zrozumieć uczucia takiego dzikusa, ale…
— Nie nazywałabym go dzikusem, wielebny — wtrąciła Eleanor. — Uważam, że jest na swój sposób cywilizowany.
— Równie dobrze możecie nazwać cywilizowanym borsuka — odparł Thrower. — Przynajmniej na swój sposób.
— Chciałam powiedzieć — kontynuowała Eleanor głosem jeszcze cichszym i pełnym pokory, ale dzięki temu bardziej stanowczym — że widziałam, jak on czyta.
— Chyba przewraca kartki. Nie mógł przecież naprawdę czytać.
— Nie. Czytał, a wargi układały mu się w słowa. Te napisy na ścianie we frontowym pokoju, gdzie obsługujemy klientów. Czytał słowa.
— A wiecie, że to całkiem możliwe — mruknął Armor. — Wiem z całą pewnością, że Irrakwa czytają nie gorzej niż Biali. Często robiłem z nimi interesy i rzeczywiście trzeba czytać uwagi drobnym drukiem na kontraktach, które człowiek z nimi podpisuje. Czerwoni mogą nauczyć się czytać, to fakt niezaprzeczalny.
— Ale ten… ten pijak…
— Kto wie, czym się stanie, kiedy nie będzie w nim whisky? — rzekła Eleanor.
Potem wyszli do drugiego pokoju i opuścili na chwilę dom. Odprowadzali Throwera do jego chaty, zanim deszcz rozpadał się tak, że pastor musiałby zostać na noc.
Samotny w domu Lolla-Wossiky usiłował zrozumieć niedawne wydarzenia. Chrzest nie przebudził go ze snu. Ani ubranie Białych. Może noc bez whisky tego dokona, jak sugerowała Eleanor, chociaż był bliski obłędu, a ból nie pozwalał mu zasnąć.
Cokolwiek jednak się stało, wiedział, że bestia snów czeka gdzieś niedaleko. Białe światło lśniło rozproszone wokół niego; dotarł do miejsca przebudzenia. Może jeśli dzisiaj nie będzie się zbliżał do wzgórza z kościołem, jeśli pochodzi po lesie wokół osady, bestia snów zdoła go odnaleźć.
Jedno było pewne — więcej nie spędzi nocy bez whisky. Nie po to przecież ukrył w rozwidleniu drzewa beczułkę, która potrafi uciszyć czarny szum. I zesłać sen.
Lolla-Wossiky wędrował po lesie. Spotkał wiele zwierząt, ale wszystkie przed nim uciekały. Był tak pijany albo tak spowity czarnym szumem, że nie stał się częścią krainy. Uciekały, jakby był Białym.
Zniechęcony zaczął wypijać więcej niż cztery łyki, chociaż wiedział, że w ten sposób za szybko opróżni beczułkę. Coraz rzadziej zaglądał do lasu, coraz częściej chodził po ścieżkach i drogach Białych, w jasny dzień zjawiając się na farmach. Kobiety czasem krzyczały i uciekały w las, niosąc na rękach niemowlę i prowadząc za sobą dzieci. Inne mierzyły do niego ze strzelb i kazały się wynosić. Niektóre karmiły go i rozmawiały o Jezusie Chrystusie. W końcu Armor-of-God poprosił, żeby nie odwiedzał farm pod nieobecność mężczyzn, zajętych przy budowie kościoła.
W rezultacie Lolla-Wossiky nie miał już nic do roboty. Wiedział, że jest blisko bestii snów, ale nie umiał jej znaleźć. Nie mógł chodzić po lesie, ponieważ zwierzęta uciekały od niego, potykał się i przewracał coraz częściej. W końcu zaczął się lękać, że złamie sobie kość albo umrze z głodu, niezdolny przywołać nawet małych zwierząt, żeby go nakarmiły. Nie mógł odwiedzać farm, ponieważ mężczyźni się gniewali. Leżał na łące i albo spał pijany, albo usiłował wytrzymać ból czarnego szumu.
Czasami zbierał siły i wspinał się na wzgórze, popatrzeć na mężczyzn budujących kościół. Kiedy tylko docierał na szczyt, zawsze ktoś wołał:
— Patrzcie, idzie czerwony chrześcijanin!
Lolla-Wossiky słyszał złośliwość i drwinę w głosie, który wykrzykiwał te słowa, i w śmiechu, który rozbrzmiewał potem.
Nie było go na budowie tego dnia, gdy spadła kalenica. Spał na trawie niedaleko ganku domu Armora, kiedy nagle usłyszał trzask. Przebudził się, a czarny szum powrócił głośniejszy niż kiedykolwiek, mimo że Lolla-Wossiky wypił rano osiem łyków i powinien być pijany aż do południa. Leżał więc, ściskając dłońmi głowę, aż mężczyźni zaczęli schodzić ze wzgórza. Przeklinali i mruczeli coś o niezwykłym wydarzeniu.
— Co się stało? — zapytał Lolla-Wossiky. Musiał wiedzieć, gdyż cokolwiek to było, wzmocniło czarny szum do poziomu, jakiego nie pamiętał od lat. — Czy kogoś zabili? — Przecież to wystrzał pierwszy raz wzbudził czarny szum. — Czy Biały Morderca Harrison kogoś zabił?
Z początku nie zwracali na niego uwagi, bo oczywiście pomyśleli, że jest pijany. W końcu jednak ktoś mu opowiedział, co zaszło.
Układali właśnie pierwszą kalenicę na samym szczycie budynku, kiedy główna podpora pękła i wyrzuciła kalenicę w powietrze.
— Spadła płasko, jakby sam pan Bóg własną stopą tupnął o ziemię. A tam stał mały Al Junior, chłopak Ala Millera. Dokładnie pod belką. Myśleliśmy, że już jest trupem. Mały stał nieruchomo, kalenica trzasnęła o podłogę… na pewno słyszałeś, dlatego wydawało ci się, że to wystrzał… I nie uwierzysz: kalenica rozpadła się na dwie części dokładnie nad Alvinem, pękła na połowy i wylądowała po jednej jego stronie i po drugiej, nawet włosa na głowie mu nie dotknęła.