Alvin Junior siadł na brzegu łóżka i rozzłoszczony wyjmował szpilki z koszuli, zbierając je starannie… Biali tak zawsze uważają na swoje bezużyteczne metalowe przyrządy, nawet tak małe jak szpilka. A kiedy tak siedział, zauważył karaluchy biegające po ścianach, wychodzące i powracające do szczelin w podłodze. I wtedy wymyślił zemstę.
Lolla-Wossiky wyczuł, jak Alvin w myślach formuje plan. Ukląkł na podłodze i cicho wyjaśnił go karaluchom. Był tylko dzieckiem, białym chłopcem, którego nie miał kto uczyć. Dlatego sądził, że musi mówić na głos, że insekty rozumieją jakoś jego mowę. Ale nie, taki był porządek rzeczy, sposób przedstawienia świata w jego umyśle.
I w swoim umyśle okłamał je. Głód, powiedział. A w sąsiednim pokoju jedzenie. Pokazał im jedzenie, jeśli przejdą pod ścianą do sypialni sióstr, wpełzną na łóżka, na ciała. Jedzenie, jeśli się pospieszą, jedzenie dla wszystkich. To było kłamstwo i Lolla-Wossiky chciał do niego krzyknąć, żeby tego nie robił.
Kiedy Czerwony uklęknie i przywoła ofiarę, której nie potrzebuje, ofiara będzie wiedzieć, że to kłamstwo. Wtedy nie przyjdzie. Samo kłamstwo odetnie Czerwonego od krainy, na pewien czas zmusi do samotnej wędrówki. Ale ten biały chłopiec potrafił kłamać z taką mocą, że maleńkie umysły karaluchów uwierzyły. Pobiegły — setka, tysiąc — pod ścianami do sąsiedniego pokoju.
Alvin Junior usłyszał coś. Był zachwycony. Ale Lolla-Wossiky rozgniewał się. Otworzył oko, żeby nie patrzeć na uciechę Alvina. Słyszał teraz wrzaski sióstr, kiedy wpełzały na nie karaluchy. A potem rodziców i braci wbiegających do pokoju. I tupanie, gniecenie, mord karaluchów. Lolla-Wossiky zamknął oko i poczuł śmierci — każda z nich jak ukłucie. Już tak długo czarny szum skrywał wszystkie śmierci za straszliwym wspomnieniem zabójstwa, że Lolla-Wossiky zapomniał, jakie wrażenie budzi taki ból.
Jak śmierć pszczół.
Karaluchy, bezużyteczne stworzenia żywiące się odpadkami, wydające nieczyste, szeleszczące dźwięki w swoich gniazdach, wstrętne, kiedy pełzają po skórze… ale to cześć krainy, element życia, fragment zielonej ciszy, a ich śmierć była złym szumem, ich zagłada niepotrzebna, ponieważ jej źródłem było kłamstwo.
Dlatego tu przyszedłem, uświadomił sobie Lolla-Wossiky. Kraina doprowadziła mnie tutaj, wiedząc, że chłopiec ma taką moc i że nikt nie umie go nauczyć, jak jej używać, nikt nie powie, żeby zaczekał, aż wyczuje potrzebę krainy, zanim ją zmieni. Nikt nie pokaże, jak być Czerwonym zamiast Białym.
Nie przyszedłem tu do mojej bestii snów, ale żeby zostać bestią snów tego chłopca.
Hałas ucichł. Siostry, bracia i rodzice wrócili do łóżek. Lolla-Wossiky wcisnął końce palców w szczeliny między belkami i wspiął się ostrożnie. Zamykał oko, aby kraina go prowadziła; nie ufał sobie. Okiennice w sypialni chłopca były otwarte. Lolla-Wossiky wsunął łokcie na parapet i tak zwisając, zajrzał do środka.
Najpierw otwartym okiem. Zobaczył łóżko, stołek z równo złożonym ubraniem, u stóp łóżka kołyskę. Okno znajdowało się pomiędzy kołyską i łóżkiem. W łóżku kształt rozmiaru chłopca, nierozpoznawalny.
Lolla-Wossiky znów zamknął oko. W łóżku leżał Alvin. Jak gorączkę odczuwał Lolla-Wossiky żar strachu chłopca. Tak się bał, że go złapią, tak cieszył zwycięstwem… Teraz leżał drżący, starał się oddychać spokojnie, próbował stłumić śmiech.
Otworzywszy oko, Lolla-Wossiky wspiął się na parapet i zeskoczył na podłogę. Spodziewał się, że Alvin zauważy go i krzyknie, ale sylwetka chłopca na łóżku nie drgnęła nawet; nie zabrzmiał żaden dźwięk.
Chłopiec nie widział Lolli-Wossiky, kiedy ten miał otwarte oko — tak samo jak Lolla-Wossiky nie widział chłopca. To przecież koniec snu, a Lolla-Wossiky był bestią snu chłopca. Miał obowiązek dostarczyć mu wizji, nie być widzianym jako on sam, whisky-Czerwony z wybitym okiem.
Jaką wizję mu pokażę?
Lolla-Wossiky sięgnął pod spodnie białego człowieka, gdzie wciąż nosił swoją przepaskę. Wyjął z pochwy nóż. Wzniósł obie ręce, jedną z nożem. A potem zamknął oko.
Chłopiec nadal go nie widział — powieki miał spuszczone. Lolla-Wossiky zebrał więc białe światło, które wyczuwał wokół. Ściągnął je do siebie, aż poczuł, że jaśnieje coraz bardziej. Lśnienie wydobywało się przez skórę, dlatego rozerwał na piersi koszulę białego człowieka. Potem znów podniósł ręce. Teraz, nawet przez spuszczone powieki, chłopiec widział blask.
Otworzył oczy.
Lolla-Wossiky wyczuł grozę, jaką wzbudziła w chłopcu postać, w którą się zmienił: lśniący, jaśniejący Czerwony z ostrym nożem w dłoni. Ale nie strachu pragnął Lolla-Wossiky. Nikt nie powinien się lękać swojej bestii snów. Dlatego pchnął światło do chłopca, objął go blaskiem, a ze światłem przesłał spokój, spokój… Nie bój się.
Chłopcu ulżyło trochę, ale nadal wiercił się w łóżku, aż usiadł oparty o ścianę.
Nadszedł czas, by go obudzić ze snu trwającego całe życie. Skąd Lolla-Wossiky wiedział, co powinien zrobić? Żaden człowiek, biały czy czerwony, nie był nigdy bestią snów innego człowieka. A jednak, nie myśląc, wiedział, co chłopiec powinien zobaczyć i poczuć. Lolla-Wossiky wierzył, że ma prawo uczynić wszystko, co przyjdzie mu do głowy. I to właśnie czynił.
Mocniej chwycił lśniący nóż, przycisnął ostrze do lewej dłoni… i ciął. Ostro, mocno, głęboko, aż krew trysnęła z rany, popłynęła wzdłuż przedramienia i ściekła do rękawa. Po chwili zaczęła spływać na podłogę.
Ból nadszedł po chwili, nagle. Lolla-Wossiky wiedział, jak przyjąć ból, zmienić go w obraz i przesłać do myśli chłopca. Obraz sypialni jego sióstr — taki, jaki widzi małe, słabe stworzenie.
Wbiega głodne, głodne, szuka jedzenia pewne, że znajdzie je tutaj, na miękkim ciele, tak obiecano, wspiąć się na ciało i znaleźć jedzenie. Ale wielkie dłonie gniotą i strącają… Małe stworzonko spada na podłogę. Deski drżą od kroków olbrzymów, niespodziewany cień, ból śmierci.
I znowu, i znowu, i znowu… każde z osobna drobne życie, ufne i zdradzone, zmiażdżone, wstrząśnięte.
Wiele przeżyło, ale cofnęły się, rozbiegły, uciekły. Pokój sióstr to pokój śmierci, tak, muszą stąd uciekać. Ale lepiej tu zostać i umrzeć, niż pobiec do tamtego pokoju, pokoju kłamstw. Nie słownych, gdyż w życiu małego stworzonka słowa nie istnieją, nie ma myśli, które można by nazwać myślami. Ale strach przed śmiercią nie był tak silny jak inny rodzaj strachu: strachu przed światem, który oszalał, miejscem gdzie wszystko może się zdarzyć, niczemu nie można zaufać, nie ma nic pewnego. To straszne miejsce.
Lolla-Wossiky przerwał wizję. Chłopiec zasłaniał dłońmi oczy i szlochał rozpaczliwie. Lolla-Wossiky nie widział nikogo, kogo by tak dręczyły wyrzuty sumienia. Wizja, którą zesłał małemu, była potężniejsza niż jakikolwiek sen, który człowiek mógł sam sobie wyobrazić. Jestem straszną bestią snów, pomyślał Lolla-Wossiky. Będzie żałował, że go obudziłem.
Zalękniony własną siłą Lolla-Wossiky otworzył oko.
Chłopiec zniknął natychmiast i Lolla-Wossiky wiedział, że dla niego on zniknął także. Co teraz? Zastanowił się. Czy jestem tu, aby doprowadzić tego chłopca do obłędu? Dać mu coś tak strasznego jak czarny szum we mnie?
Po drganiach łóżka, po ruchach pościeli poznawał, że chłopiec wciąż płacze. Lolla-Wossiky zamknął oko i znowu posłał mu światło. Spokój, spokój.