Выбрать главу

Hooch nie próbował nawet pytać, o co chodzi. Nie warto zwracać na siebie uwagi. Nie chciał, żeby się rozeszło, jak to pobity spędził noc w areszcie. Takie plotki łatwo znajdują posłuch i niedługo wszyscy zaczęliby uważać, że mogą człowieka pobić. Hooch nie chciał zaczynać życia zwykłego ulicznego zabijaki; nie w tym wieku.

Rankiem przyszli po niego żołnierze. Inni niż wczoraj. I bardziej uważali na swoje kolby i buty. Po prostu wyprowadzili Hoocha z aresztu i w końcu mógł się spotkać z Billem Harrisonem.

Ale nie w gabinecie. Spotkanie nastąpiło w rezydencji gubernatora, w piwnicy. W dodatku doprowadzono tam Hoocha w dość dziwaczny sposób. Żołnierze — musiało ich być z dziesięciu — pomaszerowali za dom, potem nagle jeden odskoczył, szarpnął klapę od piwnicy, a dwóch innych prawie wciągnęło go po schodach. Klapa trzasnęła za nimi, ledwie zdążyli schować głowy… a przez cały czas reszta żołnierzy maszerowała dalej jak gdyby nigdy nic. Hoochowi wcale się to nie podobało. Znaczyło bowiem, że Harrison nie chce, by ktokolwiek wiedział o tej wizycie. A zatem spotkanie może się skończyć paskudnie, a Harrison zaprzeczy, że w ogóle się odbyło. Oczywiście, żołnierze wiedzieli, ale wiedzieli też o pewnym kapralu, któremu wczoraj wieczorem ktoś wygiął kolano w drugą stronę… Raczej nie zechcą świadczyć na korzyść Hoocha Palmera.

Ale Harrison zachowywał się jak dawniej. Z uśmiechem uścisnął Hoochowi dłoń i poklepał go po ramieniu.

— Jak leci, Hooch?

— Bywało lepiej, gubernatorze. Jak tam żona? I ten malec?

— Zdrowie jej dopisuje, trudno narzekać. Aż dziwne u tak eleganckiej damy tutaj, na pograniczu. A mój mały… niezły z niego żołnierz, uszyliśmy mu nawet mundurek. Powinieneś zobaczyć, jak pręży się na paradzie.

— Kiedy słyszę takie rzeczy, myślę czasem, że i mnie pora by się ożenić.

— Zachęcam cię z całego serca. Ojej, Hooch, o czym ja myślę? Siadaj, proszę.

Hooch usiadł.

— Dzięki, Bill.

Harrison z satysfakcją pokiwał głową.

— Miło cię znowu spotkać. To już tyle czasu…

— Szkoda, że nie spotkaliśmy się wczoraj — mruknął Hooch.

Harrison uśmiechnął się z żalem.

— Sam rozumiesz, byłem zajęty. Czy chłopcy cię nie uprzedzili, że cały dzień nie mam czasu?

— Dla mnie zawsze znajdowałeś czas, Bill.

— Wiesz, jak się niekiedy układa. Masa roboty. Co mogłem poradzić?

Hooch pokręcił głową.

— Posłuchaj, Bill. Chyba już dość długo się okłamujemy. To, co się stało, było częścią planu, i to nie mojego planu.

— O czym ty mówisz, Hooch?

— Mówię, że ten kapral nie chciał pewnie skończyć ze złamaną nogą, ale chyba miał mnie sprowokować, żebym mu przyłożył.

— Miał tylko pilnować, żeby nie przeszkadzał mi nikt, kto nie był umówiony. Nic nie wiem o żadnym innym planie. — Harrison posmutniał. — Hooch, muszę cię uprzedzić, że ta sprawa nie wygląda dobrze. Napad na oficera armii Stanów Zjednoczonych…

— Kapral to nie oficer, Bill.

— Naprawdę żałuję, Hooch, że nie mogę przewieźć cię do Suskwahenny i tam postawić przed sądem. Tam mają prawników, sędziów i tak dalej. Ale proces musi się odbyć tutaj, a sędziowie w tej okolicy nie patrzą przychylnie na takich, co łamią kapralom kolana.

— Powiedzmy, że skończysz z tymi groźbami i wytłumaczysz, czego ode mnie chcesz.

— Chcę? Ja nie proszę cię o przysługę, Hooch. Po prostu martwię się o starego przyjaciela, który wpadł w tarapaty i zadarł z prawem.

— To musi być coś naprawdę obrzydliwego, bo inaczej próbowałbyś mnie przekupić, nie zmuszać. Coś, czego twoim zdaniem nie zrobię, jeśli mnie śmiertelnie nie wystraszysz. I ciągle próbuję sobie wyobrazić, co jest tak okropne, że według ciebie się nie zgodzę. Ta lista nie jest długa, Bill.

Harrison potrząsnął głową.

— Źle mnie oceniasz, Hooch. Całkiem źle.

— To miasto umiera, Bill — stwierdził Hooch. — Sprawy nie układają się tak, jak sobie zaplanowałeś. I według mnie dlatego, że miałeś kilka naprawdę głupich zagrań. Myślę, że Czerwoni zaczęli odchodzić… a może wszyscy wymarli… a ty popełniłeś głupstwo i próbowałeś jakoś sobie odbić stracone dochody z whisky. I sprowadziłeś tu największe męty, najgorszych Białych, jak choćby te rzeczne szczury, co siedziały ze mną w areszcie. Zbierali dla ciebie podatki, tak? Farmerzy nie lubią podatków. A szczególnie nie lubią, kiedy ściągają je takie męty.

Harrison nalał sobie na trzy palce whisky i jednym haustem wypił połowę tej porcji.

— W końcu straciłeś swoich whisky-Czerwonych i straciłeś swoich białych farmerów. Zostali ci tylko żołnierze, rzeczne szczury i tyle pieniędzy, ile potrafisz ukraść z tego, co dostaje armia za utrzymywanie pokoju na Zachodzie.

Harrison wypił resztę whisky i czknął.

— To oznacza, że miałeś pecha, postępowałeś głupio, a teraz myślisz, że jakoś cię z tego wyciągnę.

Harrison nalał do szklanki na kolejne trzy palce. Ale nie wypił, tylko zamachnął się i rzucił ją Hoochowi w twarz. Whisky zalała mu oczy, szklanka odbiła się od czoła, a sam Hooch upadł na podłogę i rozpaczliwie tarł powieki.

Po chwili, z mokrą szmatą na czole, siedział znowu na krześle — o wiele grzeczniejszy i bardziej rozsądny. Wiedział, że Harrison wpadł we wściekłość i Hooch nie dałby teraz sam za siebie złamanego szeląga. Byle tylko ujść stąd z życiem, a potem zobaczymy.

— Nie byłem głupi — burknął Harrison.

Nie, jesteś najmądrzejszym gubernatorem na świecie. Dziwne, że jeszcze nie zostałeś królem. To właśnie Hooch miał ochotę powiedzieć. Ale trzymał gębę na kłódkę.

— To przez Proroka. Tego Czerwonego z północy. Zbudował swoje Prorocze Miasto nad Wobbish, naprzeciwko Vigor Kościoła. I nie wmówisz mi, że był to tylko przypadek. To Armor-of-God, na pewno… próbuje odebrać mi stan Wobbish. I w tym celu wykorzystuje Czerwonego. Wiedziałem, że sporo tych dzikich rusza na północ, wszyscy o tym wiedzieli, ale wciąż miałem swoich whisky-Czerwonych, co jeszcze nie wymarli. A kiedy już będzie ich tu mniej, myślałem, zwłaszcza Shaw-Nee, bo oni odeszli, przyjdzie więcej białych osadników. I nie masz racji co do moich poborców podatkowych. To nie oni wystraszyli farmerów. To Ta-Kumsaw.

— Zdawało mi się, że Prorok.

— Nie drażnij mnie, Hooch. Ostatnio nie mam jakoś cierpliwości.

Czemu mnie nie uprzedziłeś, zanim cisnąłeś tą szklanką?

Nie, nie, nie mów nic, co mogłoby go rozgniewać.

— Przepraszam, Bill.

— Ta-Kumsaw jest naprawdę sprytny. Nie zabija Białych. On tylko przyjeżdża na farmę z pięćdziesięcioma Shaw-Nee. Do nikogo nie strzela. Ale kiedy Biali widzą wokół domu pięćdziesięciu wymalowanych wojowników, niekoniecznie dochodzą do wniosku, że rozsądnie jest zaczynać strzelaninę. I patrzą tylko, jak Shaw-Nee otwierają wszystkie bramy, stajnie i zagrody. Wypuszczają zwierzęta. Konie, świnie, krowy, kury… Jak Noe, który prowadził zwierzęta do arki, Shaw-Nee odchodzi w las i cała trzoda biegnie za nim. I tyle. Nikt ich więcej nie ogląda.

— Nie powiesz chyba, że nigdy nie złapali chociaż paru sztuk?

— Wszystkie znikają. Nie znaleźliśmy nawet ich śladów. Ani jednego kurzego piórka. To właśnie wypędziło stąd farmerów: wiedzieli, że lada dzień mogą stracić całą swoją trzodę.

— Shaw-Nee zjadają te zwierzęta, czy co? Nie ma takiej sprytnej kury, co by długo przeżyła w lesie. To tylko prezent gwiazdkowy dla lisów.

— Skąd mogę wiedzieć? Farmerzy przychodzą do mnie i mówią: odzyskaj nasze zwierzęta albo zabij Czerwonych, którzy je ukradli. Ale ani moi żołnierze, ani moi zwiadowcy, ani nikt nie potrafi znaleźć ludzi Ta-Kumsawa. Nawet jednej wioski. Próbowałem zaatakować osadę Caska-Skeeaw nad Małą My-Ammy, ale tylko przekonałem do odejścia jeszcze więcej Czerwonych. A Ta-Kumsaw nawet nie przyhamował.