i mniejszymi, niżej:
Właśnie czegoś takiego można było się po Billu spodziewać. W pewien sposób wierzył, że ta tablica jest potężniejsza niż wszystkie heksy. Jako iskra Hooch wiedział, że na przykład heks chroniący przed pożarem nie przeszkodziłby mu, a tylko utrudnił rozpalenie ognia w pobliżu. Gdyby jednak rozniecił solidny płomień gdzie indziej, heks spłonąłby jak wszystko inne. Ale tablica nazywająca Wobbish stanem, a Carthage jego stolicą… No cóż, mogła posiadać jakąś moc, władzę nad myślami ludzi. Jeśli powtarza się coś dostatecznie często, ludzie zaczynają wierzyć, że to prawda, a wkrótce potem staje się to prawdą. Oczywiście, nie coś w rodzaju „Dziś w nocy księżyc się zatrzyma i zawróci na niebie”, ponieważ żeby to się udało, księżyc musiałby słyszeć te słowa. Ale jeśli powiedzieć: „Ta dziewczyna jest łatwa” albo „Tamten człowiek to złodziej”, nie ma znaczenia, czy osoba, o której mowa, uwierzy w to czy nie. Wszyscy inni uwierzą i zaczną ją traktować, jakby to była prawda. Hooch uznał zatem, że kiedy dostatecznie wielu ludzi zobaczy tablicę nazywającą Carthage stolicą stanu Wobbish, pewnego dnia słowo stanie się ciałem.
Rzecz w tym, że Hoocha wcale nie obchodziło, czy gubernatorem zostanie Harrison i założy swoją stolicę w Carthage City, czy ten abstynent, zarozumiały i cnotliwy Armor-of-God Weaver założy jako gubernator stolicę w Vigor Kościele, na północy, gdzie strumień Chybotliwego Kanoe wpada do Wobbish. Niech ci dwaj wojują ze sobą; którykolwiek zwycięży, Hooch zamierzał być człowiekiem bogatym i robić to, co mu się spodoba. A jeśli nie, cała okolica stanie w płomieniach. Gdyby Hooch przegrał kiedyś z kretesem, dopilnowałby, żeby nikt inny nie zyskał. Kiedy iskra nie ma już żadnej nadziei, wciąż jeszcze może wyrównać rachunki. To jedyny pożytek z bycia iskrą.
Oczywiście, jako iskra dbał zawsze, żeby mieć gorącą wodę do kąpieli, czyli talent dawał jednak jakieś korzyści. Przyjemnie było zejść z krypy i wrócić do cywilizowanego życia. Czyste ubranie już czekało i miło w końcu zgolić z brody ten kłujący zarost. Nie wspominając o tym, że kąpiącej go squaw naprawdę zależało na dodatkowej porcji whisky. Gdyby Harrison nie przysłał żołnierza, który stukał do drzwi i wołał, żeby się spieszyć, Hooch mógłby od razu odebrać pierwszą ratę jej towaru. Zamiast tego wytarł się i ubrał.
Była naprawdę zmartwiona, kiedy ruszył do drzwi.
— Ty wrócić? — zapytała.
— Pewnie, że wrócę — obiecał. — I przyniosę ze sobą beczułkę.
— Byle przed zmrokiem — poprosiła.
— Może tak, a może i nie. Co za różnica?
— Po zmroku wszyscy czerwoni jak ja, poza fortem.
— Ach tak… — mruknął Hooch. — Dobrze, spróbuję wrócić przed zmrokiem. A jeśli nie, będę o tobie pamiętał. Mogę zapomnieć twoją twarz, ale zapamiętam ręce. To była bardzo przyjemna kąpiel.
Uśmiechnęła się groteskową imitacją prawdziwego uśmiechu. Hooch nie mógł zrozumieć, dlaczego Czerwoni już dawno nie wymarli, skoro ich squaw są takie brzydkie. Ale jeśli człowiek trochę przymknie oczy, sąuaw zupełnie wystarczy, póki się nie wróci do normalnych kobiet.
Harrison zbudował nie tylko nową rezydencję. Dodał też spory kawałek palisady, tak że fort urósł prawie dwukrotnie.
A wzdłuż całej palisady biegł solidny parapet. Harrison był gotów do wojny. Hooch zaniepokoił się nie na żarty. W czasie wojny handel whisky nie szedł zbyt dobrze. Czerwoni, którzy walczyli w bitwach, nie byli tymi, którzy pili alkohol. Hooch tak często widywał ten drugi ich rodzaj, że prawie zapomniał o istnieniu pierwszego. Zauważył też działo. Nie, dwa działa. Stanowczo wyglądało to groźnie.
Harrison nie urządził sobie biura w rezydencji. Mieściło się w innym, całkiem nowym budynku sztabowym. Gabinet Harrisona zajmował południowo-zachodni róg, gdzie jest najwięcej światła. Hooch zauważył, że — oprócz zwykłego oddziału żołnierzy na warcie i grupy zajętych papierami oficerów — w budynku sztabu siedzi albo leży kilku Czerwonych. Oczywiście, to oswojeni Czerwoni Harrisona — zawsze trzymał paru pod ręką.
Tyle że było ich tu więcej niż zwykle, a Hooch rozpoznał tylko Lollę-Wossiky. Ten jednooki Shaw-Nee był najbardziej zapitym Czerwonym, który jeszcze nie umarł. Nawet inni Czerwoni nabijali się z niego, takim był pijakiem. Prawdziwa szmata.
Najzabawniejsze, że to Harrison osobiście zastrzelił ojca Lolli-Wossiky — jakieś piętnaście lat temu, kiedy Lolla-Wossiky był całkiem mały, stał obok i patrzył. Harrison opowiadał o tym czasem przy Lolli-Wossiky, a jednooki pijak tylko kiwał głową, śmiał się, szczerzył zęby i zachowywał tak, jakby nie miał krzty rozumu ani ludzkiej godności. Hooch w życiu nie widział gorszego, obrzydliwszego Czerwonego. Nie obchodziła go nawet zemsta za śmierć ojca, byle tylko dostał swoją whisky. Nie, Hooch wcale się nie zdziwił, że Lolla-Wossiky leży na podłodze przed gabinetem Harrisona, tak że za każdym razem otwierane drzwi walą go prosto w tyłek. Niesamowite, ale nawet teraz, kiedy od czterech miesięcy nikt nie dowoził do Carthage City whisky, Lolla-Wossiky potrafił się jakoś zaprawić. Zobaczył wchodzącego Hoocha, uniósł się na łokciu, pomachał ręką i bez słowa zwalił się na podłogę.
Chustka zsunęła mu się z głowy, odsłaniając pusty oczodół z zapadniętą powieką. Hooch miał uczucie, że to puste oko go obserwuje. Nie lubił tego uczucia. Nie lubił Lolli-Wossiky. Harrison chętnie trzymał przy sobie takie nędzne kreatury — prawem kontrastu lepiej się prezentował we własnych oczach, zgadywał Hooch. Ale Hooch nie lubił patrzeć na tak godne pogardy egzemplarze człowieczeństwa. Dlaczego Lolla-Wossiky jeszcze nie umarł?
Oderwał wzrok od pijanego jednookiego Czerwonego i miał właśnie otworzyć drzwi do gabinetu Harrisona, gdy spojrzał w oczy innego człowieka. Śmieszne: przez moment miał wrażenie, że to znów Lolla-Wossiky… Tak byli podobni. Tylko że to był Lolla-Wossiky z dwoma oczami i wcale nie pijany, o nie. Ten Czerwony musiał mieć jakieś sześć stóp od pięt po skalp, kiedy tak opierał się o ścianę; na wygolonej głowie pozostał jeden kosmyk włosów; nosił czyste ubranie. Stał prosto, jak żołnierz na baczność, i nawet nie spojrzał na Hoocha. Wpatrywał się w przestrzeń. A jednak Hooch wiedział, że chociaż ten chłopak na nic nie patrzy, widzi wszystko. Już bardzo dawno nie spotkał Czerwonego, który by tak wyglądał: taki zimny i opanowany.
Niebezpieczny, niebezpieczny… Czyżby Harrison stawał się nieostrożny? Skoro do własnego sztabu wpuszczał Czerwonego z takimi oczami? Z królewską postawą i rękami tak silnymi, że potrafiłyby chyba napiąć łuk z pnia sześcioletniego dębu? Lolla-Wossiky był obrzydliwy aż do mdłości. A ten Czerwony, taki do niego podobny, był jego przeciwieństwem. I zamiast budzić mdłości, rozwścieczył Hoocha. Jak śmie zachowywać się tak dumnie i wyzywająco, jakby myślał, że jest wart tyle samo, co Biały? Nie, więcej: jakby sądził, że jest lepszy. Tak właśnie wyglądał.
I wtedy Hooch uświadomił sobie, że stoi z ręką na gałce drzwi i gapi się na Czerwonego. Czyżby tak długo się nie ruszał? Nie powinien ludziom pokazywać, jak bardzo zaniepokoił go ten dzikus.
Otworzył drzwi i wszedł do środka.
Ale nie mówił o Czerwonych, o nie, to na nic. Po co Harrison ma wiedzieć, że jeden dumny Shaw-Nee przestraszył i rozzłościł Hoocha? Bo oto za wielkim biurkiem, niczym Bóg na swym tronie, siedział sam gubernator Bill. Hooch zrozumiał, że wiele się tu zmieniło. Nie tylko to, że fort urósł — urosła też próżność Billa Harrisona. A jeśli Hooch ma zarobić tyle, ile się spodziewał po tej wyprawie, musi się postarać, żeby gubernator Bill zszedł o szczebel czy dwa niżej. Wtedy będą rozmawiać jak równy z równym, nie jak gubernator i handlarz.