Выбрать главу

Wyszedł z lasu na otwarty teren przy nabrzeżu. Tam czekała jego krypa, nadal wyładowana beczułkami. A chłopcy stali w pobliżu, obserwując, jak ludzie nabierają wiadrami wodę, jakieś trzydzieści jardów powyżej. Hooch wcale się nie zdziwił, że załoga nie pomaga w gaszeniu. Nie należeli do typów społecznych.

Wszedł na nabrzeże, kiwając do nich, żeby wracali. Zeskoczył na krypę; potknął się, bo był słaby i poobijany. Odwrócił się, żeby powiedzieć chłopcom, o co chodzi i dlaczego muszą odbijać… ale nie było ich. Stali spokojnie na brzegu i przyglądali mu się. Pomachał jeszcze raz, ale nawet nie drgnęli.

No trudno, odpłynie bez nich. Szedł już w stronę cumy, żeby ją zrzucić i drągiem odepchnąć krypę, kiedy nagle uświadomił sobie, że nie wszyscy jego chłopcy stoją na brzegu. Nie, brakowało jednego. I od razu wiedział, gdzie jest ten nieobecny: tutaj, na łodzi, stoi tuż za nim i wyciąga ręce…

Mike Fink nie był nożownikiem. Owszem, gdyby musiał, użyłby noża, ale wolał zabijać gołymi rękami. Kiedyś mówił coś o zabijaniu nożem… jakieś porównanie z dziwkami i kijem od miotły… Stąd Hooch miał pewność, że noża nie będzie. Że nie zginie szybko. Harrison musiał przewidzieć, że Hooch zdoła się wymknąć. Dlatego przekupił Mike'a Finka i teraz Fink zabije Hoocha. To pewne.

Ale zabije powoli. A to dawało Hoochowi czas. Zdąży zadbać o to, żeby nie umrzeć samotnie.

Palce chwyciły go za gardło i zacisnęły się mocno, mocniej niż Hooch to sobie wyobrażał, coraz mocniej, aż się przestraszył, że zwyczajnie ukręcą mu głowę. Zmusił się, by wysłać iskrę, znaleźć beczułkę, to właściwe miejsce… wiedział dobrze, gdzie go szukać. Podgrzać tę beczułkę, tak mocno jak tylko potrafi, jeszcze bardziej, jeszcze…

Czekał na wybuch, czekał i czekał, ale wybuch nie nastąpił. Miał wrażenie, że palce Finka przyciskają mu gardło do kręgosłupa; czuł, jak wiotczeją mięśnie, jak kopie nogami, jak wysilają się płuca, by wciągnąć powietrze, które nie napływa… Ale podgrzewał swoją iskrę do ostatniej chwili i czekał, aż beczułka prochu wybuchnie.

W końcu umarł.

Mike Fink trzymał go jeszcze przez całą minutę po śmierci. Może dlatego, że zwyczajnie lubił to uczucie, kiedy trup dynda mu w rękach. Trudno powiedzieć, jak to jest z Mike'em Finkiem. Niektórzy mówią, że kiedy jest w nastroju, nie ma milszego kompana niż on. Tak właśnie myślał o sobie Mike. Lubił być miły, mieć kolegów, wypić w towarzystwie. Ale kiedy przychodziło do zabijania, no cóż… To także lubił.

Nie można za długo trzymać martwego ciała. Ktoś może zacząć się skarżyć albo wymiotować. W końcu więc zrzucił trupa Hoocha do wody.

— Dym — zauważył ktoś z załogi, wyciągając rękę.

I rzeczywiście, smużka dymu unosiła się spomiędzy beczułek.

— To proch! — wrzasnął któryś.

I wszyscy rzucili się do ucieczki, byle jak najdalej od wybuchu. Ale Mike Fink śmiał się tylko i śmiał. Zaczął wyładowywać beczułki, ustawiać je na nabrzeżu, aż w końcu w samym środku stosu znalazł jedną z umocowanym lontem. Tej nie chwycił w ręce. Przewrócił ją nogą i potoczył na środek pokładu.

Chłopcy wracali powoli, żeby sprawdzić, co się właściwie dzieje. Wyglądało na to, że Mike Fink nie wyleci jednak w powietrze.

— Siekierę! — zawołał Mike.

Jeden z nich rzucił mu narzędzie, które nosił w pochwie u pasa. Trzeba było parę razy mocno uderzyć, ale w końcu denko odskoczyło i pokazał się obłok pary. Woda w beczce była tak gorąca, że wciąż jeszcze bulgotała.

— To znaczy, że nie trzymał tam prochu? — zapytał ktoś.

Niezbyt mądry, ale w końcu niewielu ludzi na rzece słynęło z bystrości umysłu.

— Był tu proch, kiedy ładował tę beczułkę — wyjaśnił Mike. — Jeszcze w Suskwahenny. Ale chyba nie sądzisz, że Mike Fink popłynie taki kawał po Hio na jednej krypie z beczułką prochu, z której sterczy lont?

Potem wyskoczył z łodzi na brzeg i ryknął z całej siły, tak głośno, że usłyszeli go nawet w forcie… a ludzie z wiadrami przerwali na chwilę pracę, żeby go posłuchać.

— Nazywam się Mike Fink, chłopaki, i jestem najgorszym, najwredniejszym synem aligatora, jaki kiedykolwiek odgryzł łeb bizonowi! Na śniadanie jadam ludzkie uszy, na kolację niedźwiedzie, a kiedy chce mi się pić, mogę osuszyć Niagarę! Kiedy sikam, ludzie wsiadają na łodzie i pięćdziesiąt mil płyną z prądem, a kiedy pierdzę, Francuzi łapią powietrze w butelki i sprzedają je na perfumy! Jestem Mike Fink, to jest moja krypa, a jeśli wy, mięczaki, ugasicie ten pożar, każdy dostanie darmowy kufel whisky!

Potem Mike Fink poprowadził swoją załogę do pomocy ludziom z wiadrami. Wszyscy razem walczyli z ogniem, dopóki nie spadł deszcz i nie zgasił pożaru.

Tej nocy nawet żołnierze pili i śpiewali, ale Mike Fink siedział zupełnie trzeźwy i zadowolony, że w końcu sam wszedł do interesu z whisky. Towarzyszył mu tylko jeden z chłopców, najmłodszy, który wyraźnie Finka podziwiał. Bawił się lontem wyrwanym z beczułki.

— Lont się nie palił — zauważył.

— Nie, faktycznie nie — przyznał Mike Fink.

— No to jak woda mogła się zagotować?

— Pewnie Hooch trzymał jeszcze w zanadrzu parę sztuczek. I na pewno miał coś wspólnego z tym pożarem.

— Wiedziałeś o tym, prawda? Fink pokręcił głową.

— Nie, miałem szczęście. Zwyczajnie mam szczęście. Nachodzi mnie czasem przeczucie, jak z tą beczułką prochu, i wtedy robię to, co uważam za słuszne.

— Znaczy masz taki talent?

W odpowiedzi Fink wstał i spuścił spodnie. Na lewym pośladku miał tatuaż, sześcioboczny i groźny z wyglądu.

— Matka mi to wykłuła, kiedy miałem miesiąc. Powiedziała, że będzie mnie chronił i dożyję naturalnej śmierci. — Odwrócił się i pokazał drugi pośladek. — A ten, powiedziała, pomoże mi zdobyć fortunę. Nie wiem, jak powinien działać, bo umarła, zanim mi wytłumaczyła. Ale moim zdaniem przynosi szczęście. Dzięki niemu tak jakbym wiedział, co należy robić. — Wyszczerzył zęby. — Zdobyłem sobie krypę i ładunek whisky, nie?

— Czy gubernator naprawdę da ci medal za zabicie Hoocha?

— W każdym razie za złapanie go… Na to wygląda.

— Ale chyba nie bardzo się zmartwił, że stary Hooch nie żyje.

— Nie — przyznał Mike. — Raczej nie. A teraz gubernator i ja jesteśmy dobrymi kumplami. Mówił, że musi załatwić parę spraw i tylko ktoś taki jak ja się do tego nadaje.

Chłopak spojrzał na niego i zachwyt błysnął w osiemnastoletnich oczach.

— Mogę ci pomagać? Mogę z tobą popłynąć?

— Biłeś się kiedyś?

— Mnóstwo razy.

— Odgryzłeś komuś ucho?

— Nie, ale raz wydłubałem człowiekowi oko.

— Oczy są łatwe. Miękkie.

— I raz tak jednemu przyłożyłem z byka, że stracił pięć zębów.

Fink myślał nad tym przez chwilę, wreszcie uśmiechnął się i kiwnął głową.

— Pewnie, mały. Płyń ze mną. Kiedy już skończę, na sto mil od tej rzeki nie zostanie ani jeden mężczyzna, kobieta czy dziecko, którzy nie będą znali mojego imienia. Wątpisz w to, mały?

Chłopak nie miał żadnych wątpliwości.

Rankiem Mike Fink i jego załoga przepłynęli na południowy brzeg Hio. Na krypie mieli wóz, kilka mułów i osiem beczułek whisky. Zamierzali pohandlować trochę z Czerwonymi.

Po południu gubernator William Harrison pochował zwęglone ciała swej drugiej żony i syna, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w pokoju dziecinnym. Chłopiec przymierzał swój paradny mundur, kiedy dom stanął nagle w płomieniach.