Kiedy mówił tato, ludzie też go słuchali, tyle że czasami kpili.
— Tak tylko gadacie, Alvinie Millerze, prawda?
Al widział to i z początku strasznie się złościł. Ale potem zauważył, że kiedy ludzie mieli kłopoty i potrzebowali pomocy, nie szli do wielebnego Throwera, o nie, i nie szli do Armora-of-God. Bo tamci nie bardzo mieli pojęcie, jak rozwiązywać problemy, które czasem męczą ludzi. Thrower mógłby im wytłumaczyć, jak ustrzec się piekła, ale to dopiero po śmierci. Armor mógłby powiedzieć, jak utrzymać pokój z Czerwonymi, ale to przecież polityka, chyba że akurat trwa wojna. Ale kiedy kłócili się o granice swoich pól albo nie wiedzieli, co zrobić z tym chłopakiem, co wiecznie odszczekuje matce, choćby nie wiem jak często brał cięgi, albo gdy wołek zbożowy zniszczył im ziarno i nie mieli co zasiać, wtedy przychodzili do Alvina Millera. A on mówił swoje, zwykle kilka słów, nie więcej. Kręcili wtedy głowami, powtarzając: „Gadacie tylko, Alvinie Millerze, prawda?” Ale potem nagle dochodzili do zgody z sąsiadem, synowi z niewyparzoną gębą pozwalali pójść na parobka na pobliską farmę, a kiedy przychodziła pora siewu, dostawali parę worków „zapasowego” ziarna, bo Alvin Miller wspomniał tu i ówdzie, że się trochę krępują.
Kiedy Al Junior porównywał swojego tatę z innymi, wtedy wiedział, że tato jest dziwny, że tato robi różne rzeczy z powodów tylko jemu znanych. Ale wiedział też, że tacie można zaufać. Ludzie okazywali szacunek Armorowi-of-God i wielebnemu Philadelphii Throwerowi, ale ufali Alowi Millerowi.
Tak samo Al Junior. Ufał swojemu tacie. I chociaż nie chciał porzucać domu, chociaż po tak bliskim spotkaniu ze śmiercią wydawało mu się, że nauka rzemiosła to tylko strata czasu — jakie ma znaczenie, kim zostanie; czy w niebie są kowale? — skoro tato powiedział, że powinien jechać, to Alvin pojedzie. Jak wszyscy. Kiedy Alvin Miller mówił „Zrób to i to, a uda się”, wtedy robili, co im kazał, i udawało się.
Uprzedził tatę, że nie chce wyjeżdżać. A tato odparł: „Jedź mimo to, dla własnego dobra”. Tyle tylko Alvin Junior chciał usłyszeć. Kiwnął głową i pogodził się z tym, co mówi tato. Nie dlatego, że nie miał odwagi, ani że bał się ojca, jak niektórzy inni chłopcy. Po prostu znał go i wiedział, że może zaufać jego decyzji. Nic więcej.
— Będę za tobą tęsknił, tato.
I wtedy zrobił coś zwariowanego, całkiem głupiego. Gdyby przez moment się nad tym zastanowił, nigdy by się nie odważył: wyciągnął rękę i zwichrzył tacie włosy. I jeszcze nie skończył, a już pomyślał: przyłoży mi za to, że traktuję go jak chłopca! Tato rzeczywiście uniósł brwi i złapał Ala za przegub, ale wtedy oczy mu błysnęły i roześmiał się głośno.
— Myślę — powiedział — że możesz to zrobić raz, synu, i przeżyć.
Wciąż się śmiał, kiedy odstąpił, żeby przepuścić mamę. Łzy płynęły jej po policzkach, ale nie podyktowała mu pożegnalnej listy rzeczy, które powinien i których nie powinien robić, jak Measure'owi. Pocałowała go w rękę i przytuliła ją. Potem spojrzała mu w oczy.
— Jeśli puszczę cię dzisiaj — rzekła — póki żyję, nigdy już nie zobaczą cię moje oczy.
— Nie mów tak, mamo — odpowiedział. — Nic mi się nie stanie.
— Nie zapominaj o mnie. I noś ten amulet, który ci dałam. Noś go przez cały czas.
— A co on robi? — zapytał, wyjmując amulet z kieszeni. — Nie znam takich.
— Nieważne, po prostu masz go mieć przy sobie.
— Dobrze, mamo.
Measure podprowadził konia.
— Lepiej już jedźmy — wtrącił. — Zanim rozłożymy się na noc, chcę dotrzeć do okolic, których nie widujemy codziennie.
— Nie próbuj nawet — ostrzegł surowym głosem tato. — Umówiliśmy się z Peache'ami, że dzisiaj będziecie spać u nich. Dziś nie musicie jechać dalej. Póki to nie jest konieczne, nie chcę, żebyście spędzali noce pod gołym niebem.
— Dobrze, dobrze — burknął Measure. — Ale wypada przynajmniej dojechać tam przed kolacją.
— Jedźcie więc — powiedziała mama. — Jedźcie, chłopcy.
Przejechali może z dziesięć jardów, kiedy tato dogonił ich i złapał konia Measure'a przy wędzidle. Konia Ala także.
— Chłopcy, nie zapomnijcie! Rzeki macie przekraczać po mostach. Słyszycie? Tylko po mostach. Mosty są na wszystkich strumieniach po drodze stąd aż do Hatrack.
— Wiem, tato — uspokoił go Measure. — Sam pomagałem je budować.
— To korzystaj z nich. Tylko tyle. A gdyby padało, zatrzymacie się, poszukacie jakiegoś domu i tam przeczekacie, słyszysz? Nie chcę, żeby woda was oblewała.
Obaj obiecali solennie nie zbliżać się do niczego mokrego.
— Nawet kiedy konie będą sikać, staniemy pod wiatr — dodał Measure.
Tato pogroził mu palcem.
— Nie lekceważ tego — rzucił.
Wreszcie ruszyli. Nie oglądali się, bo to przynosi strasznego pecha. Wiedzieli, że mama i tato wrócili do domu szybko, zanim jeszcze synowie zniknęli im z oczu, bo kiedy się długo spogląda za odjeżdżającymi, wróży to długą rozłąkę. A jeśli patrzyć aż znikną, jest duża szansa, że któryś umrze, zanim znowu dojdzie do spotkania. Mama traktowała to bardzo poważnie. Szybki powrót do domu to ostatnia rzecz, którą mogła zrobić, by chronić swoich chłopców w drodze.
Al i Measure zatrzymali się w jakimś zagajniku czy lasku pomiędzy farmami Hatchów i Bjornsonów. Ostatnia burza przewróciła tu drzewo i zablokowała połowę drogi. Mogli przejechać bez trudu, byli przecież konno, ale nie zostawia się takich rzeczy dla innych. Może po nich przejedzie tędy wóz i ktoś będzie się spieszył, by zdążyć do domu przez zmierzchem i burzą. Dlatego przystanęli, zjedli lunch przygotowany na drogę przez matkę i wzięli się do siekier. Zaczęli odrąbywać grube pasma, łączące jeszcze drzewo z poszarpanym pniem. Żałowali, że nie mają piły, ale nie zabiera się piły na trzystumilową konną wyprawę. Zapasowe ubranie, siekiera, nóż, muszkiet do polowania, proch i ołów, kawał liny, koc, kilka rozmaitych amuletów i talizmanów dla ochrony — to wszystko. Więcej bagażu, i trzeba brać wóz albo jucznego konia.
Kiedy uwolnili pień, zaprzęgli oba konie i odciągnęli go na bok. Ciężka praca, bo konie nie były przyzwyczajone chodzić w parze i płoszyły się nawzajem. Drzewo też nie chciało się toczyć i musieli odrąbywać gałęzie. Al wiedział, że mógłby wykorzystać swój talent, odmienić drewno wewnątrz pnia, żeby pękło w odpowiednich miejscach. Ale wiedział też, że nie powinien. Jaśniejącemu Człowiekowi by się to nie spodobało — to przecież dla własnej wygody, z lenistwa, nie dla czyjegoś dobra. Dlatego rąbał, ciągnął i spływał potem obok Measure'a. Zresztą nie było tak źle. To godziwa praca i zakończyli ją w niecałą godzinę. Nie zmarnowali tego czasu.
Przy pracy rozmawiali trochę, naturalnie. I rozmowa zeszła na masakry Czerwonych na południu. Measure był bardzo sceptyczny.
— Owszem, opowiadali o tym, ale te najbardziej krwawe historie zawsze ktoś słyszał od kogoś innego, kto słyszał jeszcze od kogoś. Ci wszyscy, co naprawdę tam mieszkali i uciekli, powtarzają, że przybył Ta-Kumsaw i porwał ich świnie i kury. Nic więcej. Nikt nie wspominał o żadnych strzałach ani o zabitych. Zastanów się, Al. To przecież bez sensu. Ta-Kumsaw chce, żeby wszyscy Biali się wynieśli, tak? Więc chce ich śmiertelnie przestraszyć, żeby zapakowali dobytek i odjechali, tak? W takim razie czy po masakrze nie zostawiłby jakiegoś świadka? Czy ktoś nie znalazłby przynajmniej paru ciał?
— To skąd się biorą takie historie?