Выбрать главу

— Według Armora-of-God, Harrison opowiada kłamstwa, żeby zwrócić ludzi przeciw Czerwonym.

— Nie bardzo mógł nakłamać o pożarze w jego domu i w forcie. Przecież każdy widzi, czy się spaliły, czy nie. I nie mógł nakłamać o śmierci żony i syna.

— Oczywiście, Al, że się spaliły. Ale może nie płonące strzały Ta-Kumsawa wywołały ten pożar. Pomyślałeś o tym?

— Gubernator Harrison nie spaliłby przecież swojego własnego domu i nie wymordował własnej rodziny tylko po to, żeby ludzie byli wściekli na Czerwonych — stwierdził Al. — To głupie.

I tak dyskutowali o kłopotach z Czerwonymi w południowych regionach Wobbish, ponieważ był to ostatnio główny temat rozmów. A że i tak nikt niczego nie wiedział na pewno, wszystkie domysły miały jednakową wagę.

Nie więcej niż pół mili drogi dzieliło ich od dwóch znajomych farm w okolicy, którą od dziesięciu lat odwiedzali cztery czy pięć razy w roku. Nie przyszło im do głowy, że powinni tutaj uważać. Człowiek nie pilnuje się specjalnie tak blisko domu, nawet kiedy rozmawia o masakrach Czerwonych, o morderstwach i torturach. Zresztą, ostrożni czy nie, niewiele mogli zdziałać. Al zwijał liny, a Measure dopinał popręgi, kiedy nagle wokół nich stanęło z dziesięciu Czerwonych. W jednej chwili wokół były tylko świerszcze, myszy, gdzieniegdzie ptaki, a w następnej Czerwoni pomalowani jak na wojnę.

A i tak dopiero po kilku sekundach zaczęli się bać. W Proroczym Mieście mieszkało wielu Czerwonych i często przychodzili handlować do sklepu Armora-of-God. Dlatego Alvin, nie przyglądając im się specjalnie, rzucił:

— Dzień dobry.

Nie odpowiedzieli. Całe twarze mieli pokryte farbami.

— To nie są dzieńdobrzy Czerwoni — szepnął Measure. — Mają muszkiety.

To dowodziło, że nie przychodzą z Proroczego Miasta. Prorok uczył swoich wyznawców, by nigdy nie używali broni białego człowieka. Prawdziwy Czerwony nie potrzebuje do polowania strzelby, gdyż kraina zna jego potrzeby, a zdobycz sama podchodzi tak blisko, że można ją zabić z łuku. Mord to jedyna rzecz, do której Czerwony może użyć muszkietu. Tak mówił Prorok. A mordy są dobre dla Białych. Tak właśnie twierdził. Jasne więc, że ci Czerwoni niespecjalnie poważali Proroka.

Alvin patrzył jednemu prosto w twarz. Musiał okazać lęk, bo tamtemu błysnęły oczy i uśmiechnął się lekko. Wyciągnął rękę.

— Daj mu linę — polecił Measure.

— To nasza lina — zaprotestował Al.

I od razu sobie uświadomił, że to nie ma sensu. Wręczył Czerwonemu obie liny.

Ten odebrał je i rzucił jedną innemu, ponad głowami chłopców. Potem wszyscy wzięli się do dzieła. Zerwali z jeńców wierzchnią odzież i związali im ręce z tyłu tak mocno, że aż bolały ramiona.

— Po co im nasze ubrania? — zdziwił się Al.

W odpowiedzi jeden z Czerwonych uderzył go mocno w twarz. Chyba spodobał mu się ten odgłos, bo zaraz uderzył znowu. Łzy stanęły Alowi w oczach, ale nie zapłakał — trochę dlatego, że całkiem go to zaskoczyło, a głównie ponieważ się rozzłościł i nie chciał im dawać satysfakcji. Takie policzkowanie wyraźnie zrobiło wrażenie na innych Czerwonych, bo zaraz zabrali się do bicia Measure'a, potem obu, aż chłopcy mało co widzieli, a policzki krwawiły im z zewnątrz i w środku.

Któryś z Czerwonych wymamrotał coś i podali mu koszulę Ala. Poszarpał ją nożem, a potem wytarł nią krwawiącą twarz chłopca. Chyba uznał, że ma za mało krwi, bo sięgnął po nóż i rozciął Alowi czoło. Krew popłynęła szeroką strugą, w sekundę później zaatakował ból i po raz pierwszy chłopiec krzyknął. Miał wrażenie, że rana sięga aż do kości. Krew ściekała mu do oczu i nic nie widział. Measure wrzeszczał, żeby zostawili Ala w spokoju, ale nic z tego. Wszyscy wiedzieli, że kiedy Czerwoni już raz zaczną człowieka kroić, nie wyjdzie z tego żywy.

Kiedy Al krzyknął z bólu i popłynęła krew, Czerwoni wybuchnęli śmiechem i pokrzykiwali niezbyt głośno. Ta banda nie żartowała i Al przypomniał sobie wszystkie historie o dzikich. Najczęściej powtarzano tę o Danie Boone z Pennsylwanii, który chciał się osiedlić w Koloniach Korony. Było to jeszcze w czasach, kiedy Cherriky walczyli z Białymi. Pewnego dnia porwali syna Dana Boone'a. Boone był nie dalej niż pół godziny za nimi. Zatrzymywali się co chwila i wycinali kawałki skóry chłopaka albo wydłubywali mu oko, cokolwiek, żeby go bolało i żeby wrzeszczał. Boone słyszał krzyki syna i ścigał ich z sąsiadami, wszyscy uzbrojeni w muszkiety i prawie obłąkani z wściekłości. Docierali do miejsca, gdzie Czerwoni torturowali małego, i nikogo tam nie było, nawet żadnych śladów w lesie. I wtedy słyszeli kolejny wrzask. Dwadzieścia mil przebiegli tego dnia, aż w końcu znaleźli chłopca wiszącego na trzech różnych drzewach. Mówią, że Boone nigdy tego nie zapomniał. Nie potrafił spojrzeć Czerwonemu w twarz, nie wspominając tego dwudziestomilowego dnia.

Al także myślał o tych dwudziestu milach, gdy słuchał śmiechów napastników, czuł ból — ledwie początek bólu — i wiedział, że cokolwiek planują Czerwoni, ma się to rozpocząć od dwóch martwych białych chłopców. I pewnie nie mają nic przeciwko paru wrzaskom po drodze. Spokojnie, powtarzał sobie. Tylko spokojnie.

Wytarli mu twarz jego własną podartą koszulą i pociętymi rzeczami Measure'a. Tymczasem Al myślał o czymś innym. Tylko raz naprawdę próbował się wyleczyć: kiedy złamał nogę. Ale wtedy leżał nieruchomo, odpoczywał i miał dużo czasu, żeby tę nogę obserwować, szukać drogi do wszystkich tych ciasnych miejsc, gdzie tkwiły porwane żyły, żeby je łączyć, wiązać razem kości i skórę. Teraz nie był spokojny i wypoczęty, lecz przerażony, popychany tu i tam. Zdołał jednak odszukać i pozamykać co większe żyły i tętnice. Kiedy ostatni raz wytarli mu twarz koszulą, krew nie chlusnęła i nie zalała oczu. Płynęła tylko cienką strużką. Al przechylił głowę na bok, żeby ściekała po skroni i nie utrudniała widzenia.

Nie skaleczyli jeszcze Measure'a. Spoglądał na Ala i wyglądał, jakby miał mdłości. Al znał go dobrze i wiedział, o czym teraz myśli: że mama i tato oddali brata pod jego opiekę, i proszę, jak ich zawiódł. To szaleństwo tak się obwiniać. To, co robili teraz Czerwoni, mogło się zdarzyć wszędzie. Nikt nie zdołałby im przeszkodzić. Al i Measure i tak mogli się przecież znaleźć na tej drodze dokładnie w tej samej chwili, nawet gdyby nie wyruszyli w tę długą podróż. Jednak Al nie mógł tego powiedzieć Measure'owi. Nic nie mógł zrobić, najwyżej się uśmiechnąć.

Uśmiechał się więc i jak najlepiej potrafił, próbował wygoić swoją ranę. Ułożyć na czole wszystko z powrotem tak, jak być powinno. Nie poddawał się i szło mu coraz lepiej. Równocześnie obserwował, czym się zajmują Czerwoni.

Niewiele mówili. Dobrze wiedzieli, co trzeba robić. Wzięli te pokrwawione rzeczy i umocowali do siodeł. Potem jeden z nich nożem wyciął angielskie litery „Ta-Kumsaw” na jednym, a „Prorok” na drugim siodle. Przez moment Al był zdumiony, że Czerwony umie pisać po angielsku, ale zaraz zauważył, że sprawdza napisy, porównując je z wyjętą zza opaski biodrowej kartką papieru. Papieru!

Potem, gdy po dwóch trzymało konie za wędzidła, inny kłuł je nożem. Drobne skaleczenia, nie głębokie, ale wystarczające, żeby zwierzęta oszalały z bólu, kopały, szarpały się, stawały dęba. Wreszcie wyrwały się i rzuciły do ucieczki. Pogalopowały — jak tego oczekiwali Czerwoni — drogą w stronę domu.

Wiadomość… to była wiadomość. Ci Czerwoni chcieli, żeby ich ścigano. Chcieli skłonić Białych, żeby złapali muszkiety, wsiedli na konie i ruszyli za nimi. Jak Daniel Boone w tej historii. Żeby szli za krzykami chłopców. I dostawali obłędu, słysząc, jak umierają ich dzieci.