— Widziałem twoje działa — oznajmił Hooch, nie mówiąc nawet „dzień dobry”. — Po co ta artyleria: na Francuzów z Detroit, Hiszpanów z Florydy, czy na Czerwonych?
— Nieważne, kto kupuje skalpy, i tak zawsze chodzi o Czerwonych — odparł Harrison. — Ale siadaj, Hooch, odpocznij. Kiedy drzwi są zamknięte, nie musimy dbać o te ceremonie.
O tak, gubernator Bill, jak każdy polityk, lubił takie gierki. Przekonać człowieka, że robi mu łaskę, pozwalając siedzieć w swoim towarzystwie, pochlebić mu, żeby czuł się jak prawdziwy kumpel, a potem obrobić kieszenie. No cóż, pomyślał Hooch, ja też znam parę zagrywek i jeszcze zobaczymy, czyje będzie na wierzchu.
Usiadł i oparł nogi o biurko gubernatora. Wyjął kawałek tytoniu i wsunął sobie pod policzek. Zauważył, że Bill drgnął lekko. Pewny znak, że żona zmusiła go do zerwania z męskimi nałogami.
— Poczęstujesz się? — zapytał Hooch.
Całą minutę trwało, zanim Harrison przyznał, że nie chce.
— Rzuciłem to — wyznał z żalem.
A zatem Harrison nadal tęsknił za kawalerskim życiem. Hooch ucieszył się. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia i będzie można wyprowadzić gubernatora z równowagi.
— Słyszałem, że sprowadziłeś sobie z Manhattanu białą grzałkę do łóżka.
Udało się — Harrison poczerwieniał.
— Ożeniłem się z damą z Nowego Amsterdamu — oznajmił.
Głos miał spokojny i lodowaty. Na Hoochu nie zrobił wrażenia. Właśnie to chciał osiągnąć.
— Żona — zawołał. — A niech mnie! Przepraszam, gubernatorze, ale słyszałem co innego. Musisz mi wybaczyć, ale wiem tyle, ile ludzie powiedzą.
— Ludzie?
— Nie, naprawdę się nie przejmuj. Wiesz, jak plotkują żołnierze. Wstyd mi, że w ogóle ich słuchałem. No cóż, pamięć pierwszej żony przez tyle lat była dla ciebie święta… Gdybym rzeczywiście był ci przyjacielem, odgadłbym, że kobieta, którą wprowadzisz do swojego domu, będzie damą i prawnie poślubioną małżonką.
— Chcę tylko wiedzieć — oświadczył Harrison — kto ci powiedział, że jest kimś innym?
— Nie, Bill. To tylko żołnierskie gadanie. Nie chcę, żeby ktoś miał przeze mnie kłopoty tylko dlatego, że nie umie trzymać języka za zębami. Na miłość boską, właśnie przywiozłem transport. Nie będziesz miał do nich pretensji o to, co mówią, kiedy myślą tylko o whisky. Nie, poczęstuj się tytoniem i pamiętaj, że twoi chłopcy przepadają za tobą.
Harrison nabrał tytoniu z podsuniętego kapciucha i wsunął sobie do ust.
— Wiem, Hooch. Wcale się nimi nie przejmuję.
Ale Hooch wiedział, że Harrison się przejmuje. Jest tak wściekły, że nie potrafi nawet prosto splunąć, co wykazał, nie trafiając do spluwaczki. Spluwaczki, jak zauważył Hooch, lśniącej czystością. Czyżby oprócz Hoocha nikt tutaj nie pluł?
— Cywilizujesz się — stwierdził Hooch. — Jeszcze trochę, a będziesz miał koronkowe firanki.
— Mam je — oświadczył Harrison. — W domu.
— I małe porcelanowe nocniki?
— Hooch, masz umysł węża i gębę wieprza.
— Dlatego tak mnie lubisz, Bill. Bo sam masz umysł wieprza i gębę węża.
— I nie zapominaj o tym — rzucił Harrison. — Pamiętaj, że potrafię ukąsić, ukąsić mocno i jadowicie. Pamiętaj, zanim znowu zaczniesz te swoje gierki.
— Gierki? — wykrzyknął oburzony Hooch. — O co ty mnie oskarżasz, Billu Harrisonie?
— Oskarżam cię, że whisky nie docierała do nas przez cztery miesiące. Musiałem powiesić trzech Czerwonych, którzy włamali się do wojskowych magazynów. Nawet moi żołnierze nie wytrzymywali.
— Ja? Dostarczyłem tu whisky najszybciej, jak tylko zdołałem.
Harrison uśmiechnął się tylko.
Na twarzy Hoocha zagościł wyraz bolesnej obrazy — była to jedna z jego najlepszych min, w dodatku częściowo szczera. Gdyby ktoś z handlarzy whisky miał choć szczyptę rozumu, mimo wszelkich wysiłków Hoocha znalazłby drogę w dół rzeki. To przecież nie wina Hoocha, że jest najsprytniejszym, najzłośliwszym, najwredniejszym i najbardziej chytrym śmierdzielem w tym fachu, i tak niezbyt czystym i niezbyt uczciwym.
Wyraz urażonej niewinności na twarzy Hoocha trwał dłużej niż uśmiech Harrisona. Handlarz domyślał się, że tak będzie.
— Posłuchaj, Hooch — zaczai Harrison.
— Może lepiej zwracaj się do mnie: pan Ulysses Palmer. Tylko przyjaciele wołają do mnie Hooch.
Ale Harrison nie złapał przynęty i nie zaczął zapewniać o swojej nie gasnącej przyjaźni.
— Proszę posłuchać, panie Palmer — powiedział. — Obaj wiemy, że nie ma to nic wspólnego z przyjaźnią. Pan chce być bogaty, a ja chcę zostać gubernatorem prawdziwego stanu. Potrzebuję whisky, żeby zostać gubernatorem, pan potrzebuje mojej ochrony, żeby zdobyć majątek. Ale tym razem posunął się pan za daleko. Rozumiemy się? Może pan sobie utrzymywać ten monopol, to mnie nie obchodzi. Ale jeśli nie zapewni mi pan stałych dostaw, znajdę je gdzie indziej.
— Spokojnie, gubernatorze. Rozumiem, że mógł się pan zaniepokoić. Chętnie ureguluję te sprawy. Co by pan powiedział na sześć beczułek najlepszej whisky tylko dla siebie…
Ale Harrison nie był w nastroju do przyjmowania łapówek.
— Zapomina pan, panie Palmer, że jeśli zechcę, będę miał całą tę whisky.
Tak, Harrison potrafił być brutalny. Ale Hooch także, choć z zasady mówił takie rzeczy z uśmiechem.
— Panie gubernatorze, może pan zabrać moją whisky raz. Ale potem jaki handlarz zechce z panem robić interesy?
Harrison śmiał się i śmiał.
— Każdy handlarz. Każdy, i ty wiesz o tym dobrze, Hoochu Palmerze.
Hooch wiedział, kiedy przegrywa. Roześmiał się także. Ktoś zastukał do drzwi.
— Wejść! — krzyknął Harrison.
Równocześnie skinął Hoochowi, żeby nie wstawał z fotela. W progu stanął żołnierz. Zasalutował.
— Pan Andrew Jackson chce się z panem widzieć, sir — zameldował. — Twierdzi, że przybywa z Tennizy.
— Czekam na niego od paru dni — odparł Harrison. — Ale jestem zachwycony. Nie mógł mi sprawić większej radości, wprowadź go natychmiast.
Andrew Jackson. To pewnie ten adwokat, którego nazywają Hickory. Za dawnych czasów, kiedy Hooch działał w Tennizy, Hickory Jackson był prawdziwym chłopakiem z pogranicza: zabił człowieka w pojedynku, przykładał niekiedy pięści do paru szczęk, znany był z tego, że dotrzymuje słowa. I podobno nie zawarł uczciwego ślubu ze swoją żoną, która w przeszłości miała innego męża, a on jeszcze nie umarł. Taka jest różnica miedzy Hickorym a Hoochem: Hooch już dawno by się upewnił, czy tamten jest martwy i pogrzebany. Dlatego Hooch poczuł lekkie zdziwienie. Czyżby Jackson urósł tak bardzo, że interesy doprowadziły go z Tennizy aż do Carthage City?
Nie był za to zdziwiony, kiedy Jackson przekroczył próg wyprostowany jak struna, z płomiennym wzrokiem. Przeszedł przez pokój i podał rękę gubernatorowi Harrisonowi. Nazywał go „panem” Harrisonem. To znaczy, że albo jest głupi, albo jeszcze nie pojął, że potrzebuje Harrisona nie mniej, niż Harrison jego.
— Trzyma pan tutaj zbyt wielu Czerwonych — oznajmił. — Ten jednooki pijak pod drzwiami wystarczy, żeby człowiekowi zrobiło się niedobrze.
— No cóż — odparł Harrison. — Traktuję go jako coś w rodzaju domowego zwierzęcia. Mój własny domowy Czerwony.